środa, 3 listopada 2010

Vidian - wywiad

Do zbliżającego się wielkimi krokami koncertu Tides From Nebula pozostało już tylko kilka dni. Czas zatem porozmawiać z następnym zespołem, który poprzedzi występ post-rockowców z Warszawy. Panie i Panowie, przed Wami wymiatacze z Vidian, a raczej 1/5 składu - Adam.

Kilka tygodni temu zakończyliście pracę nad rejestrowaniem Waszego nowego materiału. Opowiedz mi o pracy nad nim.

Materiał nagraliśmy w dniach 5-17 lipca w gdyńskim studio Sounds Great Promotion pod okiem (a raczej uchem) Kuby Mańkowskiego i Jana „Dziablasa” Galbasa. Wcześniej pracowały tam m.in. takie kapele jak Blindead, Behemoth czy Pneuma, a także nasi kumple z The Sin, więc bez obaw zdecydowaliśmy się na to studio. Teraz jesteśmy na etapie kosmetycznych poprawek miksu, materiał niedługo powinien zostać s,kończony – niestety pewne sprawy przeciągają się niezależnie od nas i od Kuby. Album powstawał od września zeszłego roku, pracowaliśmy nad nim wspólnie, każdy z nas dał coś od siebie i miał wpływ na ostateczny kształt muzyki. Sama sesja przebiegła bez większych problemów, była świetna atmosfera, choć kosztowało to nas wszystkich dużo wysiłku i czasami trochę nerwów. Ale było warto. Na pewno dużo się nauczyliśmy i jestem pewien że zdobyte doświadczenie zaprocentuje na następnym materiale który zresztą już powoli powstaje.

Jak zatem rysują się plany wydawnicze?

Mamy jakieś pomysły i plany co zrobić z tym dalej, ale dopóki nie będzie niczego pewnego, to zachowamy to dla siebie :) Nasze demo znalazło się w necie do pobrania za darmo, nową płytę chcielibyśmy jednak ładnie wydać, żeby można było ją postawić sobie na półeczce. Co do piractwa – z jednej strony jestem w stanie zrozumieć że przy tym natłoku wydawnictw i cenach nie każdy może sobie pozwolić na zakup tylu płyt, ile by chciał. Poza tym wiadomo że łatwiej kliknąć kilka razy i mieć mp3 zapisane na dysku. Z drugiej strony zespoły takie jak nasze nie zarabiają na muzyce ani grosza, a sprzęt i nagrania nie są za darmo. Jeśli podoba Ci się muzyka jakiegoś zespołu to kup płytę! Ale nie potępiam też ludzi którzy ściągają muzykę z neta, to nie jest taka czarno-biała kwestia. Zresztą, kto z nas nigdy nie ściągnął płyty lub nie wypalił od znajomego niech pierwszy rzuci kamieniem.

Jeden z numerów, który znajdzie się na longplayu nosi bardzo zimny, techniczny tytuł: Programmed Cell-Death. O czym opowiada warstwa tekstowa waszych kawałków i kto za nią odpowiada. Czy płyta posiada jakiś koncept?

Płyta nie posiada konceptu rozumianego w taki sposób jak np. płyty Kinga Diamond czy kapel art-rockowych, teksty nie opowiadają jakiejś konkretnej historii, chociaż są oczywiście spójne i jakoś ze sobą powiązane. Tytuł płyty to „Irrelevant Nonsense Machine Element” i w tekstach poruszamy tematy związane z miejscem człowieka w świecie. Żyjemy w chorej rzeczywistości, jesteśmy tak naprawdę nieistotnymi elementami wielkiej maszyny nonsensu. Wystarczy włączyć na chwilę dowolny program informacyjny lub wejść na portal internetowy żeby zobaczyć, że to co nas otacza to istne piekło, które sami sobie zgotowaliśmy. Zresztą tak naprawdę wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. O tym na przykład opowiada „World Shall Fall” – o zgniliźnie powoli pożerającej wszystko wokoło, o zarazie jaką jest ludzkość. Człowiek sam dla siebie jest największym zagrożeniem, dążymy do samozagłady z uśmiechem na ustach. Każdy z tekstów oparty jest na naszych przeżyciach, doświadczeniach, emocjach które nas dotykają. Oczywiście, nie jest to wszystko napisane wprost, chcemy żeby słuchacz miał pewną swobodę interpretacji, odbierał to po swojemu i odnajdywał w tym wszystkim coś, co jest mu bliskie. Za większość tekstów odpowiadam ja, ale Maniak i Szy także napisali po jednym, a jeden stworzyliśmy wspólnie. Warstwa tekstowa jest dla mnie tak samo ważna jak muzyka, nie wyobrażam sobie pisania tekstów „o niczym”, to jeden ze sposobów na wyrzucenie z siebie emocji, pewnego rodzaju oczyszczenie.

Gdybyście mieli opisać Waszą muzykę osobie, która w życiu Was nie słyszała, to jakich określeń użylibyście bez wspomagania się popularnymi, medialnymi szufladkami?

Hmm... Najtrudniejsze zadanie to chyba opisanie tego, co się samemu robi. Staramy się robić muzykę po swojemu, najważniejszym kryterium jest nasz własny gust. Chcemy grać coś, czego chętnie słuchalibyśmy jako odbiorcy. Nie będę tutaj wymieniał nazw innych zespołów, nie będę używał szufladek – jeśli lubisz ciężkie, nowoczesne, motoryczne, lekko transowe granie – sprawdź nasz album.

Macie za sobą doświadczenia w kapelach prezentujących bardzo różne gatunki. W jaki sposób wpłynęły one na Wasz styl.

Każdy z nas ma za sobą różne doświadczenia muzyczne, od najbrutalniejszych gatunków metalu, przez hc, punk-rocka, elektronikę i po granie popularnych przebojów hahaha. Na pewno doświadczenia wyniesione z tak różnych projektów procentują i mają wpływ na nas jako muzyków. Nieważne, czy grasz grind-core czy szanty – wszędzie można się czegoś nauczyć, to bardzo rozwija. Jeśli grasz na jakimkolwiek instrumencie powinieneś próbować się w jak najróżniejszych stylach muzycznych, to świetny sposób na rozwijanie horyzontów i umiejętności. Gdybym miał grać tylko metal to chyba bym zwariował. Na przykład uwielbiam bluesa i mam nadzieję, że czas pozwoli mi na pogranie go częściej niż bym chciał. Grunt to czerpać radość z grania, styl ma tu drugorzędne znaczenie.

Rozumiem zatem, że prócz Vidian masz w zanadrzu jakieś inne plany muzyczne?

Tak, powoli kiełkuje pewien projekt nie mający zbyt wiele wspólnego z metalem, ale na razie zbyt wcześnie żeby podać jakieś konkrety.

W jakim stopniu eklektyczne gusta członków zespołu (przykład: projekt Audio Science Experiment Maniaka) przekładają się na muzykę Vidian?

Każdy z nas słucha bardzo różnej muzyki, w każdym gatunku można znaleźć coś dobrego i wartościowego. Gdzieś te nasze gusta i inspiracje spotykają się i takim punktem stycznym jest właśnie Vidian. Wiadomo, że pewne rzeczy w tym zespole nie przejdą, ale szerokie spojrzenie na muzykę pozwala inaczej podejść do tego, co się robi. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami muzyki, słuchamy jej nałogowo i nie wyobrażamy sobie życia bez dźwięków płynących z głośników. Nieważne czy to CocoRosie, Morbid Angel, Hallucinogen czy Blasphemy – zresztą mógłbym tu wymienić niezliczoną ilość wykonawców – liczy się tylko jakość muzyki. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na ile przekłada się to na to, co robimy jako Vidian, choć z pewnością nie da się uniknąć inspiracji innymi artystami.

No dobra. Dużo opowiedziałeś mi o muzie, a kiedy będzie można znów usłyszeć Was na żywo?

Niedługo gramy w Bydgoszczy z Tides from Nebula, Obscure Sphinx i Killing Nutility, zapowiada się świetna impreza! Mamy na koncie trochę koncertów w Polsce i za granicą (na początku roku graliśmy np. na festiwalu Nacht Uns Nicht w Niemczech), ale niestety niełatwo w tym kraju przebić się na jakieś fajne gigi. Na każdym koncercie spotykaliśmy się z bardzo pozytywnymi opiniami, myślę też że każdy występ pozwala nam być coraz lepszym zespołem koncertowym. Mam nadzieję iż nowa płyta pozwoli nam pokazać się szerszej publiczności i że najlepsze koncerty dopiero przed nami :)

Doszły mnie słuchy ze przed 11 listopada zaszły w Vidian niewielkie zmiany personalne.

To prawda. Nowym basistą został znany tu i ówdzie Łukasz „Late”, szeregi Vidian opuścił natomiast Maniak, jego miejsce zajął Arek, znany chociażby z hardcorowej kapeli Down to Concrete. Mam nadzieję że to już koniec zmian personalnych i że w nowej postaci Vidian będzie silniejszy niż kiedykolwiek!

Ile czasu musicie poświęcać na utrzymanie w ryzach takiej kapeli jak Vidian?

Staramy się grać próby jak najczęściej, regularne spotkania to moim zdaniem podstawa funkcjonowania zespołu. Oczywiście, kosztuje to trochę pracy, czasu i wysiłku, ale też nie różnimy się chyba specjalnie pod tym względem od innych zespołów. A w ryzach jakoś się trzymamy – mam przynajmniej taką nadzieję :)

Co sądzisz o wsparciu mediów (albo i jego braku) dla grup parających się ciężkim graniem?

Wsparcie mediów… Uważam, że cała sytuacja na polskim rynku muzycznym jest, delikatnie mówiąc, chora. Zaczynając od wytwórni, przez towarzyskie kółka wzajemnej adoracji, po… słuchaczy. Mamy w Polsce dużo zdolnych, fajnych kapel. Co z tego, skoro np. nie mają kilku tysięcy złotych żeby pojechać w trasę z bardziej znanymi zespołami? Nie mówi się o tym, ale płacenie za udział w trasie kilku tysięcy złotych (młode kapele płacą z własnych kieszeni) to dzisiaj norma. Dlatego widzimy non stop te same nazwy na plakatach. Wytwórnie nie wyłapują młodych zdolnych, nie inwestują w nich – najlepiej nagrać materiał w zawodowym studio, samemu zapłacić, oddać za darmo i dziękowac że ktoś się w ogóle zainteresował. Nie zrozum mnie źle, nie oczekuję teraz cudów – ale zwykłego szacunku. Na szczęście są ludzie którzy na różne sposoby bezinteresownie pomagają młodym zespołom i to się chwali. Ale w tym miejscu trzeba wspomnieć o największej chyba bolączce w Polsce – publice. Może teraz się narażę, ale uważam że to odbiorcy w dużej mierze odpowiadają za ciężką sytuację. W Polsce nie chodzi się na koncerty! Jeśli w kilkuset tysięcznym mieście (!!!) na koncert potrafi przyjść 15 osób???? Nawet jeśli nie zawsze promocja imprez jest na najwyższym poziomie, to jednak zainteresowanie koncertami jest tragiczne. Ostatnio byłem na koncercie Sadist – wspaniała sztuka, rewelacyjne wykonanie – razem ze mną pod sceną było max. 20 osób. A mówimy o zespole, który naprawdę nie gra od wczoraj! A gdy, jak co roku, przyjeżdżają Coma, Kult czy Acid Drinkers (czyli Ci wykonawcy którzy są mocno promowani) to nagle klub jest pełen! Wynika z tego, że wśród tzw. „metalowców” tylko mały procent to odbiorcy ŚWIADOMI, którzy sięgają po cos więcej niż to, co jest wciskane za grubą kasę przez speców od marketingu. I to właśnie Ci świadomi odbiorcy tak naprawdę budują scenę, szkoda że jest ich tak mało… Ludzie muszą zrozumieć, że taka muzyka to nisza, nie przetrwa bez wzajemnego wspierania się, chodzenia na gigi.

Czujecie się zespołem podziemnym czy konsekwentnie chcecie wyrwać się z tej sfery? Jaka jest według Ciebie definicja undergroundu, czy postrzegasz ją pozytywnie?

Myślę że każdy twórca, jeśli decyduje się na udostępnianie swojej muzyki i wykonywanie jej na żywo, chce dotrzeć do jak największego kręgu odbiorców. Czujemy się częścią podziemia, muzyka jaką wykonujemy zawsze będzie muzyką niszową. Dla wielu ludzi podziemie kojarzy się ze słabą jakością wykonania, brzmieniem itp. – dla mnie podziemie to ludzie, to fani, to znajomi z innych kapel, to fakt że idę na koncert i spotykam kumpli których nie widziałem od lat, to masa młodych i zdolnych bandów. Podziemie to prawdziwa pasja do muzyki, która nie jest jeszcze zawikłana w układy biznesowe.

Mówiąc o układach masz na myśli kapele, które się sprzedały?

A co to znaczy sprzedać się? Nie rozumiem tego. Komercyjne to są kapele założone w zaciszu gabinetu prezesa wytwórni, które patrzą na to co się aktualnie podoba i pod to się podpinają. Artysta, który od początku tworzy coś szczerego i prawdziwego pozostanie sobą, nawet jeśli nagle sprzeda wielkie ilości płyt. Dla mnie wyznacznikiem jakości muzyki jest to, ile w niej prawdziwych emocji, a nie wyreżyserowanego patosu. Mike Patton jest znany na całym świecie, grywał z najlepszymi, robi to co chce i na co ma ochotę a jego płyty bardzo dobrze się sprzedają – czy to znaczy że się sprzedał?

Zatem zgodzilibyście się wystąpić w porannym programie telewizji publicznej?

Jasne, to musiałoby być niezapomniane przeżycie :)

Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Estradzie 11 listopada!

Myspace

wtorek, 5 października 2010

Obscure Sphinx - wywiad

Obscure Sphinx to młody, aczkolwiek prężnie rozwijający się zespół, który wpisuje się w nurt postępowego, metalowego grania. W listopadzie będziemy mogli ich zobaczyć na wspólnej trasie wraz Tides From Nebula, zahaczającej m.in. o bydgoską Estradę, do której serdecznie wszystkich zapraszam!

„Nie zamykajmy naszych umysłów w jakichś wymyślonych granicach…”

Jak doszło do tego, że trafiłaś na chłopaków z Obscure Sphinx? Oni znaleźli Ciebie, czy też może na odwrót - szukałaś mocnych, gitarowych wrażeń i podpasowała Ci muzyka grana przez zespół?

Wielebna : Chyba znaleźliśmy siebie nawzajem. Pod koniec marca 2009, po miesiącu prób skupienia się tylko i wyłącznie na studiach zatęskniłam do muzyki i podczas jednego wieczoru przekopałam kilka ofert zespołów. Wśród nich było ogłoszenie OS, które zresztą pomyliłam z innym, ponieważ nie zapisałam ani maili ani numerów. Cud, że chłopcy nie obrazili się kiedy dostali maila kierowanego zupełnie nie do nich.
Umówiliśmy się na próbę…dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego jak post metal. Spodobało mi się od razu i tak zostało.

Nie oszukujmy się... metalowy światek wciąż zdominowany jest przez facetów, dlatego każda grupa, która ma u siebie operującą tak drapieżnymi wokalami wokalistkę budzi moją ciekawość. Czy Twoja twórczość stanowi w jakimś sensie przesłanie dla dziewczyn?

Wielebna: Daleko mi do dzielenia przesłań na kobiety i mężczyzn. Muzyka, którą robimy z OS jest skierowana do wszystkich, chociaż mam pełną świadomość tego, że ze względu na ciężar i niełatwe do przełknięcia partie darte łatwiej wpadną one w ucho tej części publiki, która lubi ciemniejszą stronę mocy. Nie ograniczamy się jednak tylko do jechania walcem po dźwiękach. Wskakujemy na obszary przestrzenne, łapiemy powietrze, wynurzamy się po to, żeby znowu spaść z łomotem na samo dno dźwięku. To co robimy nie ma być do końca piękne, nie ma głaskać układu nerwowego, ma go rwać na strzępy. Tak lubię najbardziej.

Osoby, które miały okazję oglądać Was na żywo nie mogą wyjść z wrażenia, jak dużo dajesz z siebie na scenie. Czy w życiu codziennym również posiadasz tyle samo werwy?

Wielebna: Ponieważ przebywam ze sobą 24 h na dobę ciężko jest mi to określić. Oczywiście, na co dzień nie rzucam się na chodniku i nie krzyczę na ludzi, przynajmniej się staram.

W waszej twórczości słychać silne wpływy Neurosis, ale nie wierzę, że tylko na tym kończą się Wasze inspiracje. Co odgrywa u Was większą rolę? Klimat czy ciężar? Czy macie swoją własną receptę na neurotyczne klimaty? Jakiś unikalny czynnik, który zaważa o Waszej oryginalności i definiuje Was jako Obscure Sphinx, a nie kolejny z rzędu klon Neurosis?

Bartek: Chyba nie ma czegoś takiego jak recepta. Generalnie pracujemy na dwa sposoby, raz - po przyjściu na próbę zaczynamy w ramach rozgrzewki grać improwizacje, które czasem bez przerwy mają 20, 30, 40 minut. Oczywiście nagrywamy to i potem odsłuchujemy na spokojnie. Sposób drugi to oczywiście budowa czegoś własnego w domu, co później reszta bandu wspólnymi silami opracowuje. Klimat i ciężar są u nas nierozerwalnym elementem twórczości. W tym wszystkim najbardziej zależy nam na spójności całości. Resztę można określić jako cudowną wypadkową wyżej wymienionych elementów. My staramy się podchodzić do wszystkiego w sposób świeży i nietuzinkowy dbając przy tym by wszystko było na swoim miejscu. Jeśli chodzi o receptę jako taką to jest nią najpewniej wrzucenie nas wszystkich do jednej, ciemnej, małej i dusznej sali prób i odczekanie jakiegoś czasu. Oczywiście z nadzieją, że się nie pozabijamy. Porównanie z Neurosis jest dla nas niezwykle nobilitujące. Wiem też, że ludzie lubią nadawać etykietki, szufladkować pewne rzeczy - moja rada jest taka: sam posłuchaj i oceń.

Niedługo gracie u boku Talbot i ruszacie w trasę z Tides From Nebula. Jak doszło do Waszej współpracy z wymienionymi kapelami? Wygląda na to, że rozkręcacie się koncertowo.

Bartek: Co do Talbot to po prostu wstrzeliliśmy się z ofertą w odpowiednim momencie. Po drugie to prawda jest taka, że w PL ciągle jest niewiele bandów grających akurat tego typu klimaty. Jeśli chodzi o nasz kraj to każda z kapel wbijająca się w mniej więcej zbliżony do naszego nurt wyrosła na innych korzeniach, przynajmniej ja tak to słyszę. To zdecydowanie zawęziło krąg poszukiwań kapel działających w okolicach Warszawy.

Co do trasy z Tides From Nebula. Jakiś rok temu zaprosili nas do Progresji i zażarło. Raz, że różnice między naszą a ich muzyką są takie, że wspólny gig zwyczajnie nie będzie nudny, dwa - po prostu się zaprzyjaźniliśmy. A ponieważ mieszkamy w jednym mieście i staramy się wspólnie wspierać to wszystko się tak ładnie skleiło, zostaliśmy zaproszeni na trasę w listopadzie. Poza tym staramy się dawać z siebie wszystko na koncertach, być wiarygodni w 100% i to procentuje takim, a nie innym odbiorem muzyki na żywo. Myślę, że tymi gigami, które zagraliśmy do tej pory udowodniliśmy, że gwarantujemy naprawdę solidną sztukę.

Wszystko to zapewne zmierza do wypromowania Waszego świeżego materiału. Kiedy ujrzy on światło dzienne i czego możemy oczekiwać po nowych dźwiękach?

Bartek: To prawda, że od jakiegoś czasu nagrywamy materiał. Powstawał on w zasadzie nieprzerwanie od momentu kiedy zaczęliśmy grać wspólnie. Można go więc potraktować jako podsumowanie tego, co działo się z nami na przestrzeni ostatniego 1,5 roku. Jest więc ciężar, moc oraz maksymalna ilość energii, jaką każdy z nas włożył we wszystkie dźwięki jakie znajdą się na proponowanym przez nas materiale. Będą też wycieczki w stronę post rockowych plam i lżejszych melodii – słowem to co powstało w efekcie układania naszego porządku rzeczy – tworzenia naszej własnej wizji muzyki.

Co do momentu kiedy materiał ujrzy światło dzienne to powiem, że jest jeszcze trochę rzeczy do zrobienia w związku z czym przed listopadem nie uda nam się niestety zamknąć całości. O wszelkich nowościach, będziemy informować na naszych profilach na myspace, last fm, facebook czy oficjalnej stronie www.obscuresphinx.com, która niebawem zacznie działać. W tej chwili pozostaje nam zaprosić do zapoznania się z częścią materiału jaki będziemy promować bezpośrednio na naszych koncertach.

To może opowiedzcie mi coś jeszcze o genezie nazwy zespołu, swoją drogą bardzo ciekawej...

Blady: Chcieliśmy, aby nazwa możliwie jak najpełniej korespondowała z gatunkiem muzyki jaki wykonujemy w OS. Podobnie jak mityczna kreatura ("Sphinx") muzyka ma być tajemnicza i niejednoznaczna. Ma wymagać poświęcenia jej większej ilości uwagi, ale jednocześnie wynagradzać odbiorcę za każdą oddaną jej chwilę. Zresztą same długości utworów świadczą, iż nie mamy do czynienia z tworem przyjemnym i prostym w odbiorze...

Oczywiście odnoszenie się do Sfinksa jest tylko jedną z możliwych do pójścia dróg. Można spróbować inaczej - sięgnąć do genezy samego greckiego słowa oznaczającego to stworzenie, albo połączyć je ze słowem "Obscure" i znaleźć zupełnie inne konotacje... Możliwości jest wiele, my nie chcielibyśmy dawać gotowych rozwiązań - odnajdywanie ich pozostawiamy wszystkim tym, którzy mają na to ochotę. Nie zamykajmy naszych umysłów w jakichś wymyślonych granicach.

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Bydgoszczy 11 listopada!

poniedziałek, 27 września 2010

Guantanamo Party Program - wywiad

Mrok, ból i szczery przekaz - tak najtrafniej można określić muzykę wrocławskiego zespołu Guantanamo Party Program, o którym miałem już przyjemność pisać w ramach recenzji ich ostatniego wydawnictwa. Dzięki rozmowie z Grzegorzem - basistą grupy - poznacie nie tylko dalsze plany tych sympatycznych wymiataczy i ich postrzeganie sztuki, ale również drobne detale przypominające o tym, że nie samą muzyką człowiek żyje (chociaż w przypadku GPP zajmuje ona bardzo ważne miejsce).

Niedawno mieliście okazję zagrać o boku Ufomammut. Jak wspominacie ten czas? Jak Wasza muzyka była odbierana przez Włochów? W końcu to zupełnie inne klimaty. No i jak właściwie doszło do tego, że z nimi wystąpiliście?

Zacznę od końca. Odezwał się do nas Eldar z Lipska, który związany jest z grupą, która organizowała koncert Ufomammut. Zaprosił nas, na miejsce Kongh - Szwedzi nie mogli zagrać ze względu na problemy ze składem, a my byliśmy stosunkowo blisko, no i Eldarowi bardzo podobał się nasz krążek. Wrocław to już była kwestia kilku rozmów z Robertem, szefem Firleja i Tomkiem (Asymmetry). Ale to dzięki ich życzliwości mogliśmy zagrać we Wrocławiu. Nie umiem Ci jednoznacznie odpowiedzieć jak Włosi odebrali nasze występy. Na pewno byli dla nas bardzo mili i życzliwi, niestety my nie mogliśmy spędzić z nimi zbyt dużo czasu, bo zaraz po koncercie musieliśmy wracać z Lipska do domu. We Wrocławiu zamieniliśmy ze sobą kilka zdań i to wszystko. Sam wyjazd wspominam (przynajmniej ja) świetnie. Zagraliśmy w świetnym miejscu (UT Connewitz), w którym działają wspaniali ludzie, Wrocław - Firlej - bez dwóch zdań, to jest świetne miejsce do grania. Jedyny minus to taki, że we Wrocławiu wychodziło ze mnie (z nas?) zmęczenie i niewyspanie i miałem poczucie, że nie był to występ na pełnej krysznie.

Dużo osób, z tego co czytałem na forach, odebrało Wasz występ bardzo pozytywnie, i tak jak wcześniej nie za bardzo wiedzieli z czym się je tą muzę, tak teraz są bardzo podekscytowani i czekają na jeszcze - czy Takie głosy, a co za tym idzie, wsparcie słuchaczy jest dla Was silnym czynnikiem mobilizującym do dalszej pracy?? A może robicie to wszystko wyłącznie dla siebie i nieważne jaki byłby odbiór, dalej robilibyście swoje?

Pozytywny odbiór koncertów, płyty to na pewno dla nas energetyczny kop. Chociaż muzykę gramy dla siebie, ma ona wynikać z naszych potrzeb, takiego koktajlu emocjonalnego, jaki między nami się wytwarza, to fakt, że ktoś te emocje poczuł, odebrał, nawiązał z nami kontakt na takiej płaszczyźnie jest inspirujący. Nie mniej jednak, uwierz mi, gdyby takiego odbioru nie było i tak robilibyśmy swoje, bo muzyka i całe GPP to nasz zespół i nasza pasja..

Krążą plotki, że niedługo nagrywacie nowy materiał? Czego można się po nim spodziewać? Przewidujecie jakieś drastyczne zmiany w brzmieniu lub podejściu do utworów?

Rzeczywiście chcemy już niedługo nagrać nowy materiał. Mam nadzieję, że uda nam się to w pierwszym kwartale 2011. Czego się można spodziewać? Tego co zawsze, tylko bardziej, hahaha. Myślę, że nowy materiał będzie intensywniejszy, mocniejszy, cięższy i bardziej "soniczny". W tej chwili pracujemy nad czwartym numerem, na pewno nie ostatnim. Zresztą 3 z nowych kawałków gramy juz na koncertach, a jeden z tych nowych krąży w nawet akceptowalnej jakości dźwięku po youtube ;)

A teraz wytłumacz mi dlaczego tak bardzo nienawidzicie łatki post-metal? Jest ona ostatnio bardzo popularna. Posługiwanie się nią przyniosłoby Wam większe korzyści. :)

A co to znaczy post metal? To co gramy to hard core, pesymistyczny, wkurwiony, walcowaty hard core. Gramy muzykę, która jest pewnym kotłem - możesz w niej znaleźć różne rzeczy - przestrzenne wypuszczenia, sludge`owe walce, motoryczne riffy, noise`owe akordy i dysonanse, screamową melodykę. Ale wciąż jest to hard core. łatka post metalu trochę mnie martwi. Jesteśmy przez nią skazani na porównywanie do Blindead, ISIS i Cult of Luna. OK, to nawet miłe, ale chyba nie do końca trafne. Moja fascynacja takim graniem wyrosła na podwalinach Neurosis (z płyt "the word as law", "souls at zero" czy "enemy of the sun" - chociaż późniejsze tez kocham), czeskiej sceny noise core (Lvmen, Thema 11, Ravelin 7), polskich noise`owców (Ewa Braun, La Aferra, Krzycz), czy tuzów pokroju Today Is The Day. Myślę, że takie inspiracje sa bliskie wszystkim członkom GPP.

Ciekawi mnie kwestia szaty graficznej Waszego pierwszego wydawnictwa. Dlaczego zdecydowaliście się na tak surową, mroczną i zarazem minimalistyczną formę? Zaważyły względy finansowe, czy tak po prostu chcieliście?

Szata graficzna pierwszej płyty to efekt - może to zabrzmi dziwnie - kilku miesięcy rozmów, wymieniania się pomysłami i szukania optymalnego efektu. Prostota okładki, to moim zdaniem taka czysta karta, minimalizm, czysta forma. Czytelność i schludna elegancja. Koszta nie były dla nas istotne, ponieważ mamy zaprzyjaźnionych grafików, dobrych grafików, którzy byli skłonni zrobić dla nas artwork albo za darmo, albo za symboliczną złotówkę, jednak w efekcie tych naszych rozmów zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie. Moim zdaniem digipack wyszedł elegancko.

Następne pytanie nasuwa się samo: kiedy winyl? :)

Bardzo bym chciał, żeby zarówno debiut, jak i materiał ze splitu no i najnowszy album wyszły na czarnych krążkach. Niestety nie do końca od nas to zależy. No Sanctuary jest za małą firmą działającą według zasad DIY i dla nich wydanie winyla to poważne wydatki. A nie ukrywajmy, nasz cd nie sprzedaje się najlepiej, więc i ryzyko jest dla nich znaczne. Mam jednak nadzieję, że chłopaki z NS Rec. nie będą na naszej płycie stratni, bo to świetni ludzie, którzy robią fajną robotę.


Skoro już jesteśmy przy dalszych planach, to powiedzcie mi jak prezentuje się najbliższa przyszłość GPP? :)

Próby, próby, próby i koncerty, koncerty, koncerty. Chcielibyśmy grać ich z 50 razy więcej, ale to niemożliwe, bo wszystko rozbija się o prozę życia - praca, szkoła itp. Na pewno planujemy zagrać do końca tego roku z 10 koncertów. Wciąż kombinujemy nad Opolem i Wołowem k. Wrocławia. 3.X. gramy z Panaceą w Bolesławcu (w starej fabryce, fajne miejsce), a potem dopiero w listopadzie wybieramy się do Sosnowca, Krakowa, Chełma i Warszawy. Grudzień to mała trasa z naszymi przyjaciółmi z Niemiec - Seas of Stone - dwa koncerty w Polsce (Wrocław i Poznań) i dwa za zachodnią granicą (Berlin i Lipsk). Na przyszły rok planujemy trasę w Czechach i może kilka kolejnych koncertów z At The Soundawn. I my i Włosi, chcielibyśmy się spotkać i znów wspólnie coś pograć.

A z jakimi kapelami najlepiej Wam się występuje na jednej scenie? Cenicie sobie różnorodność w doborze współgrających zespołów?

Ciężko odpowiedzieć z kim nam się gra najlepiej. Fajnie było pograć z At The Soundawn, bo to świetna ekipa, z którą się zakolegowaliśmy, ja bardzo czekam na gig z Panaceą, Sun for Miles i trasę z Seas of Stone. Żałuje, że dwukrotnie nie udało nam się zagrać z Echoes of Yul. Róznorodność jest fajna i jeśli spotkamy się z zespołem, który nas zaciekawi, to na pewno taki koncert będziemy dobrze wspominać (tak jak np. Transwaggon w Pradze, czy Loma Prieta na Słowacji).

Gracie zdecydowanie niszową, choć zyskującą na sympatii odbiorców odmianę gitarowej muzy. Jak wygląda zatem kwestia organizacji gigów? Ciężko jest?

Jesteśmy w komfortowej sytuacji, bo albo imprezy załatwiamy w oparciu o naszych przyjaciół z Polski (ale nie tylko), albo mamy potężne wsparcie pod postacią Golema i Asymmetry. Bardzo za to dziękujemy.

Na swoim koncie macie pozytywnie przyjęty split z Echoes of Yul i Sun For Miles, znalazły się na nim Wasze utwory urozmaicone elektroniką. Czy w przyszłości planujecie dalej eksperymentować w tego typu obszarach?

Odkąd pojawiła się idea splitu z EOY i SFM cały czas na po głowie chodziło zaprzęgnięcie chłopaków z Echoes w jakieś rozszerzenie naszych tracków. Bardzo się cieszę, że Jarek sam zaproponował nam pomoc (co ciekawe wyprzedził mnie dosłownie o kilka minut, bo rozmawiałem z nim właśnie, żeby ten temat poruszyć) i udało nam się takie alternatywne wersje przygotować. Nie wykluczamy dalszej współpracy ani z EOY ani SFM, na chwile obecną jest za wcześnie, żeby mówić o ewentualnych szczegółach. Na pewno na razie nie ma mowy o tym, żeby do GPP doszła nowa osoba na stałe, która zajmie się elektroniką. Ale niczego nie wykluczamy w przyszłości.Wszystko jest możliwe, nawet zarówno rozrośnięcie się do 20 osobowego składu, lub zwężenie do trio :)

A jak Wasze zaangażowanie w granie przekłada się na szarą codzienność? Ciężko jest pogodzić muzykę ze zwykłymi sprawami typu: rodzina, praca, pies?

Nasze codzienne życie jest zwyczajne. Próbujemy pogodzić ze sobą pracę, szkołę, granie, życie towarzyskie i wszystko inne. Czasem jest ciężko. Ja pracuję jako nauczyciel w poradni psychologiczno-pedagogicznej, nie wiem, czy reszta chce zdradzać swoje tajemnice, ale powiem tyle, że poza mną i Kubą wszyscy pozostali gdzieś tam się uczą i poza Łukaszem wszyscy pracują, hahaha.

Nie planujecie rzucić kiedyś tego wszystkiego w cholerę i skupić się wyłącznie na przyziemnych kwestiach?

Mam nadzieję, że nigdy "nie wydoroślejemy", czytaj zajmiemy się poważnym życiem. Wszyscy kochamy muzykę, skoro przez tyle lat zajmowała ona tyle miejsca w naszych priorytetach, nie sądzę, żeby to się miało w przyszłości zmienić. Gdybym jednak kiedyś zrezygnował z muzyki pewnie bym dużo pisał, to jest tak jakby moje alter ego.

Czy utrzymanie przy życiu tego alter-ego jest drogie?

Aha, ciekawi cię czy nasze hobby jest kosztowne? Niestety tak, ale mamy wyrozumiałe dziewczyny (i żony), które nie krzyczą na nas i nie każą się wyprowadzać gdy kupujemy kolejny efekt do gitary, amp, czy blachy. W polskich warunkach jest to jednak pasja uderzająca po kieszeni i dlatego wciąz nie mam wymarzonego Ampega SVT Classic, Rickenbackera 4003 i Gibsona Thunderbirda. Ale to kwestia czasu, hahaha.

Wróćmy jeszcze tylko na moment do wspomnianej wyżej "drugiej osobowości". Twoja mroczna strona znajduje upust na blogu Kingdom of Cranes. Czy projekt ten stanowi integralną część konceptu GPP? I o co biega z ostrzeżeniem dla niepełnoletnich poprzedzającym tą lekturę?

Blog "Kingdom of cranes" to moja i jak na razie tylko moja idea, chociaż nie wykluczam, że wejdzie w to ktoś jeszcze. Traktuje to jako takie archiwum różnych moich "nocnych myśli", które czasem przeradzają się w teksty dla GPP. Nie jest to ani część integralna działania zespolu, ani chyba szerzej znana wszystkim członkom (chyba tylko Darek, wokalista i Łukasz, gitarzysta tam zaglądają). Pytanie o pełnoletność natomiast to raczej kwestia mojego świętego spokoju - dmuchanie na zimne, chociaż w gruncie rzeczy jest mi obojętne kto to czyta (jeśli ktokolwiek w ogóle).

Na koniec pytanie od jednego z zainteresowanych Waszym zespołem: czy istnieją jakieś poboczne projekty muzyków GPP?

Obecnie nie mamy chyba żadnych pobocznych projektów. Wiesz, GPP samo zaczynało jako projekt członków grind-core`owego Wojtyły i noise rockowego Lost Road. Z biegiem czasu ewoluowaliśmy w zespół. Każdy z nas myśli, żeby robić coś jeszcze na boku, ale na razie nie przybiera to żadnej konkretnej formy. Wojtek chciałby grać shellacowy noise, Darek pewnie też troche by pohałasował, a ja wciąż obiecuje sobie, że wrócę do moich zabaw z klimatami industrialno dark ambientowymi.

Wielkie dzięki Grzegorzu za tą ciekawą rozmowę. Jakieś słowo na pożegnanie?

Dzięki Łukasz za wywiad, a czytającym za dotarcie do końca. Słuchajcie dobrej muzyki i pamiętajcie EURO 2012 nam "nie zabiorom", hahaha.

Hehe, pozdrawiam!

Myspace

wtorek, 14 września 2010

Dramat psychologiczny zaklęty w dźwiękach

Jesień to idealna pora na depresyjne dźwięki. Co prawda wciąż jeszcze mamy kalendarzowe lato, ale aura widoczna za oknem zdecydowanie rządzi się własnymi prawami. Widok tonącej w deszczu ulicy i śmigających pod oknami ludzi-parasolek idealnie wpisuje się w omawianą dziś muzykę. Pierwszym, godnym uwagi projektem jest Record • Play, za którym kryje się osoba gitarzysty George Dorn Screams. R•P brzmi niemal jak ścieżka z dramatu psychologicznego. Ponadto towarzyszy jej ciągłe widmo niepokoju. To jak spacer po ciemnym lesie lub wpatrywanie się samotnie w ocean. Myśli, które towarzyszą człowiekowi w takich sytuacjach, z pewnością pobudza również muzyczna lektura bydgoskiego projektu. Całość jest stonowana, subtelna, ale zarazem intrygująca. Tutaj nic nie dzieje się nagle, żadna nuta nie popędza drugiej. W tej dziwnej, przepełnionej trwogą przygodzie jesteśmy tylko my, nasze emocje i piękna, zataczająca pętle muzyka. Podobne podejście do swej twórczości reprezentują Lloyd Turner. Również i tutaj jest niepokój, melancholia i ten specyficzny dramatyzm. To co różni duet z Rzymu od naszego rodzimego projektu, to nieco bardziej wyraziste i skonkretyzowane motywy fortepianowe. Minimalizm stanowi siłę tej muzyki, a przejmująca, pokorna atmosfera robi piorunujące wrażenie. Racjonalnie dawkowane i rozbite na części pierwsze melodie, zdecydowanie zmierzają do wyznaczonego celu. Z niecierpliwością wyczekiwać będę debiutanckiego albumu Hints.

Record • Play
Lloyd Turner

poniedziałek, 6 września 2010

The Throne

Jedną z fajniejszych rzeczy w prowadzeniu bloga z recenzjami płyt, jest możliwość natrafiania na ciekawe bandy niekoniecznie dzięki wnikliwemu przeszukiwaniu sieci w poszukiwaniu czegoś świeżego, ale właśnie tak jak dziś miało to miejsce, za pośrednictwem maila od zespołu. The Throne są młodą kapelą ze Szczecina, opisującą swój styl jako post-metal. Łatka ta od pewnego czasu spędza mi sen z powiek. Problem w tym, że styl grup siedzących w neurotycznych dźwiękach rozrósł się i podzielił na różnego rodzaju podgatunki, eksperymenty i reinterpretacje starych stylów do tego stopnia, że określenie użyte przez grupę jest już nieco dezorientujące. Nie zrażając się tym jednak, a właściwie ignorując pierwsze negatywne odczucia, wsłuchałem się w samą muzykę. I co się okazało? Że chłopaki wiedzą jak chcą grać. Z całą pewnością nie mają odpowiednika dla siebie w naszym kraju. Ze względu na surowość brzmienia i wyczuwalną więź z hardcorowymi brzmieniami, najbliżej im do wrocławian z Guantanamo Party Program. Sęk w tym, że załoga ze Szczecina o wiele częściej niż Ci drudzy ucieka w klimatyczne, spokojniejsze rejony. Kolejną różnicą jest wykorzystywanie czystych wokaliz, równie dobrych co wykrzykiwane partie. Doczekaliśmy się zatem swojej własnej, rodzimej Impure Wilhelminy. Świadczy to o tym, że podobnie jak w przypadku zagranicznego poletka "post-metalu", tak i nasze zaczyna się rozrastać, przemieniać i wytwarzać przeróżne odmiany i hybrydy. Uradowałbym się niezmiernie, gdyby wiązało się to jeszcze z wykreowaniem swojego własnego, oryginalnego stylu. Ale na to The Throne ma póki co sporo czasu. Na chwilę obecną jest bardzo obiecująco.

Myspace

piątek, 27 sierpnia 2010

EZ3kiel - Naphtaline

Długa przerwa w prowadzeniu bloga doprowadziła do tego, że straciłem nawyk regularnego pisania. I chyba najlepszym sposobem, by wyrobić go w sobie na nowo jest wyskrobanie recenzji jakiegoś świetnego albumu, o którym dobre słowa same będą cisnęły się na klawiaturę. A za taki majstersztyk zdecydowanie można uznać Naphtaline EZ3kiela. Bo czyż o jakości płyty nie świadczy fakt, że po czterech miesiącach ciągłego odtwarzania nadal słucha się jej tak samo dobrze, jak za pierwszym razem? Magia tego krążka tkwi w różnorodności stylistycznej, która w przypadku tego typu muzyki często przekracza granicę dobrego smaku. Awangarda prezentowana w twórczości Francuzów jest zwarta i przemyślana, a świadomość jasno określonego stylu wybrzmiewa niemal z każdej nuty. Najciekawsze jednak jest to, że przy pierwszym kontakcie z tym zespołem miałem naprawdę ciężki orzech do zgryzienia. Pierwszym pytaniem pojawiającym się w mojej głowie było: co to za gatunek? Trzeba przyznać, że w czasach, gdy każdy projekt musi wpisywać się w jasno określony, wyrazisty nurt ciągnący za sobą rzeszę fanów siedzących w pewnej mini-subkulturze, takie wynalazki jak recenzowany przeze mnie krążek nie są niczym innym, jak buntem wobec takich tendencji. Na Naphtaline przewijają się echa folku, neoklasyki i post-rocka (pomijając już zupełnie kwestię dubowej przeszłości zespołu), a całość zdobi teatralna atmosfera. Sprowadzenie albumu do tych trzech kategorii byłoby jednak krzywdzące dla kunsztu omawianego materiału. Jest to muzyka bogata w instrumentalne smaczki, których wyłapanie wymaga kilku - niekoniecznie wnikliwych - odsłuchań. Dźwięki EZ3kiela to czysta przyjemność, nie stojąca jednak nawet o kilometr od banału i tandety. Niezły wyczyn jeżeli weźmie się pod lupę chociażby kawałek At the day, gdzie groteskowe, niemal pstrokate dźwięki przeplatają się z bajkowym wokalem. Podobnie ma się rzecz z zamykającym album Mon plus beau cachemar. Baśniowość i melancholia wyważone są idealnie. I nawet jeśli nie udało mi się Was zachęcić do przesłuchania tej płyty, to warto rzucić okiem na sam utwór Derrière l'écran. To diament zdobiący całość, a jego piękno z pewnością przekona nawet najbardziej opornych.



Myspace

niedziela, 22 sierpnia 2010

W sidłach ambientu

Kilka dni temu na łamach najpopularniejszego obecnie serwisu społecznościowego zarzekałem się, że jeszcze w tym tygodniu przywrócę do życia długo nieaktualizowanego bloga. W momencie kiedy pisze te słowa mamy niedzielny wieczór, kilka godzin do upłynięcia doby - czas zatem najwyższy spełnić obietnicę i wzbudzić strach w innych blogerach, którzy dawno już spisali Neuromuzę na straty. :)

Czym zatem katowałem swój nerw słuchu przez okres nieobecności? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Zawsze zależało mi na różnorodności stylistycznej mojej listy odtwarzania, ale to co wylewało się ostatnio z głośników śmiało można uznać za objaw muzycznej schizofrenii. Tylko jeden gatunek dominował w tej zupie dźwięków, a był nim ambient. Cóż urzekającego jest w muzyce, która swoim minimalizmem i niezbyt zawrotnym tempem akcji równie dobrze może służyć jako podkład do snu, albo w najlepszym wypadku nauki? Dla mnie już te czynniki stanowią zaletę, ale osoby żyjące w ciągłym biegu lub stresie dnia codziennego nie mają czasu na wychwytywanie każdego drobnego detalu w muzie. W tym celu postanowiłem stworzyć małą listę - moim zdaniem - najbardziej godnych polecenia ambientowych motywów. Być może przekonam nią ewentualnych niedowiarków lub podsycę pasję od dawna siedzących w tych klimatach słuchaczy.

Jest to klasyczny przykład numeru o zabarwieniu soundtrackowym. Piękny utwór w wykonaniu Stars of the Lid zmusza do wykazania się niewielką cierpliwością. Jeżeli dostatecznie się skupimy i pozwolimy ponieść dźwiękom, dokładnie w trzeciej minucie następuje moment zwrotny - muzyka nabiera rozmachu. Atmosfera zimnej, pozbawionej żywej duszy planety podniesiona zostaje do rangi czegoś mistycznego. Niemała w tym zasługa znakomicie stopniowanego napięcia oraz podbicia partii skrzypiec ciepłym basem. Fragment ten puszczony dostatecznie głośno robi niesamowite wrażenie. Po tym motywie następuje "smutne" rozwinięcie utworu, na które składają się nostalgiczne skrzypce, delikatna elektronika i wspomniana wcześniej filmowa narracja.

Z pewnością w twórczości Heliosa można doszukać się lepszych przykładów "czystego" ambientu, ale ten kawałek zasługuje na uwagę przynajmniej z trzech powodów: ma świetny klimat, odpowiedni moment zwrotny i... jest najzwyczajniej w świecie piękny. Również tutaj spieszę z pomocą zabieganym - czekajcie do 2 minuty i 39 sekundy. Wtedy właśnie wyłoni się urzekający motyw z pianinem, wspomaganym przez przewijające się wcześniej delikatne wstawki gitary akustycznej i towarzyszące jej "drewniane" sample. Nastrój tego numeru dobrze oddaje okładka albumu, z którego pochodzi. To tak jakby całe światło zachodzącego Słońca próbowano zamknąć w dźwiękach. I tak jest właściwie w każdym kawałku z albumu "Unleft" - polecam!

Ostatnim ciekawym projektem na dziś jest The Caretaker. Jeżeli zastanawiacie się jaka muzyka leci w zaświatach, to nie mogliście trafić lepiej. Dozorca zabierze Was w dwudziestolecie międzywojenne, do zadymionych knajp wypełnionych gwarem rozmów i szaleństwem kabaretu. Kiedy indziej staniecie w samym środku otchłani, gdzie odległe śpiewy niczym z rozpadającej się, zdartej płyty gramofonowej odbijać się będą w otaczającej Was przestrzeni (^"Friends Past Re-united"). W tych nutach czuć niemal kurz przeszłości...

To by było na tyle z mojej strony. Mam nadzieję, że wspomniani wyżej artyści na stałe zagoszczą w Waszej płytotece. Warto czasem odciąć się od otaczającej nas szarej rzeczywistości lub po prostu podumać nad życiem przy tego typu dźwiękach. Bądź co bądź wydają mi się do tego celu stworzone.

wtorek, 11 maja 2010

Asymmetry Festival II

Od mojego powrotu z Wrocławia minął już tydzień. Czas zatem najwyższy przerwać ciszę na blogu i skrobnąć kilka zdań na temat tej osobliwej imprezy. Nie będę owijać w bawełnę. Wiem, że teraz panuje moda na bycie malkontentem i krytykowanie wszystkiego dla samej zasady, ale tegoroczną edycję festiwalu uważam za naprawdę udaną. Mimo, iż nie byłem na każdym występie, a zmęczenie podróżą wprowadzało późnymi godzinami w stan uśpienia i dyskomfortu (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi), tak wszelkie inne aspekty, począwszy od klimatu miasta, a skończywszy na miłych, towarzyskich spotkaniach, czynią wypad na Asymmetry świetną przygodą.

Pokrótce zacznijmy od początku. Pociąg z Bydgoszczy do Wro - 7:59. Szybka integracja z przyszłymi współlokatorami, zarówno w trakcie podróży jak i w pubie przy dworcu. Warto wspomnieć, że przywitała nas upalna, wręcz duszna pogoda. Zaraz po rozłożeniu gratów w pokojach hostelowych, udaliśmy się do Społem po wszelkie niezbędne produkty spożywcze jak chleb, piwo, piwo i... piwo. Mogliśmy zaczynać imprezę.

Już na wstępie doszła do nas wieść, że Khuda nie wystąpi. Obowiązek rozpoczęcia pierwszego, objętego karnetem dnia spadł na duet Dark Castle. Ich koncert można uznać za udany, aczkolwiek nie zapadł mi on tak w pamięci jak wchodzący po nich Altar of Plagues, który dosłownie zmiótł mnie z ziemi. Wcześniej w miarę dokładnie obczaiłem dyskografię Irlandczyków tak, aby w trakcie gigu rozpoznawać poszczególne kawałki i przy okazji móc się przy nich pobujać, ale to co uświadczyłem na żywo z ich strony było dla mnie totalnym zaskoczeniem. Agresja, potężne brzmienie i intensywność wylewała się z każdej zagranej wtedy nuty. Mój zdecydowany faworyt. Następny był Secret Chiefs 3, śledzony tym razem na monitorze. Solidne dźwięki. W końcu przyszła pora na wyczekiwany przeze mnie (a także lwią część zebranych na feście) Year Of No Light. Mnóstwo osób zastanawiało się jak nowy materiał wypadnie na żywo. Każdemu zapadła w pamięci świetna płyta Nord z 2006 roku, z kolei nowe dziecko zespołu - Ausserwelt - stanowiło jeszcze dla co niektórych niezbadany teren. Tak samo do przewidzenia było, iż występ ten podzieli publikę. Dla mnie wypadli wyśmienicie. Cholernie ciężka i przeszywająca ciało muzyka. Drony wylewały się gęsto z głośników, a masywna, i monumentalna (tak! nie boję się użyć tego określenia) atmosfera pozamiatała w moim rankingu najlepszych tego dnia bandów. Na sam finał została Kylesa, przyciągająca największą liczbę przybyłych do Firleja. W tym momencie zakończył się dla mnie piątkowy wieczór. Wygrało zmęczenie.

Sobota zaczęła się nieźle. Wyspany i wypoczęty, wraz z moimi współlokatorami, pozwiedzałem miasto. Zaliczyliśmy wizytę w Muzeum Narodowym i nauczyliśmy się obsługi automatu do wydawania biletów komunikacji miejskiej. To był bardzo chilloutowy dzień, co dało się odczuć również w trakcie festu. Wtedy też przeważały elementy towarzyskie, wspólne rozmowy o muzyce (oczywiście przy browarze), spotkania ze znajomymi i kupa śmiechu. Siłą rzeczy odpuściłem sobie post-rockowy Kasan. Niemniej, w barze ładnie wybrzmiewała ich muzyka, a wizualizacje towarzyszące występowi były nawet niczego sobie. Chociaż jak zauważył mój kolega Maciej, nie mogło w nich zabraknąć oka, co tylko dorzuca kolejną cegiełkę do argumentu o przewidywalności gatunku. Na Time To Burn nie mogło mnie już zabraknąć. Ciekawostką było, iż podobnie jak ich rodacy z YONL post-hardcorowcy również wpisywali się w trend wąsatego Francuza. O ile zabawny zarost pod nosem mógł stawiać ich osoby w nieciekawym świetle, tak sama muza już nie była żartem. Grupa zdobyła u mnie dodatkowego plusa ostatnim kawałkiem, w którym basista popisał się swoim czystym głosem. Przy okazji odsyłam do jego pobocznego projektu Radius System, gdzie facet w pełni wykorzystuje talent wokalny. Występ Tesseract przemilcze, gdyż najzwyczajniej w świecie i z pełną premedytacją ich zignorowałem. I tutaj chyba tkwi sedno śladowej ilości krytyki z mojej strony, tak charakterystycznej dla dzisiejszych internetowych krzykaczy i marud. Omijałem po prostu to, co od samego początku mnie nie interesowało. Znów piwko, znów śmiechy, i tak aż do legendarnego Jesu. Szczerze przyznam, że na salę koncertową udawałem się z mieszanymi uczuciami. Lubię twórczość Broadricka, ale z naciskiem na Godflesh i Greymachine. Jesu był natomiast taką odskocznią, ciekawym projektem muzycznym, mimowolnie stawianym obok świetlanej przeszłości twórcy z Birmingham. Stan ten jednak uległ zmianie. Znalazłem emocjonalny klucz do tej muzyki i teraz o wiele lepiej ją przeżywam. Tym bardziej, że wciąż żywe są w mej pamięci znakomite wizualizacje, pogłębiające uczucie osamotnienia w jakimś dziwnym, stworzonym w umyśle Justina wszechświecie. Przy okazji chciałbym pozdrowić łażącego po całej sali, zdaje się hardcorowego-trv-fana Godflesh! Na koniec został smaczek w postaci ambientowego projektu Final, którym delektowali się już tylko najwytrwalsi. Są to niełatwe dźwięki, a po kilku godzinach łażenia po mieście na pewno już nie tak przyswajalne jak w domowym zaciszu.

Ostatni dzień. Niedziela. Pogoda zaczęła się już trochę psuć, a senna atmosfera poczynała wpełzać do wnętrza klubu. Z tego stanu odrętwienia próbowała wyrwać Moja Adrenalina i po części się im to udało. Koncert przyzwoity - pod sceną było żywo i wesoło. Brakowało jednak tego "czegoś", co pozwoliłoby im się wyróżnić na tle pozostałych grup. Sporo emocji budził występ wezwanego awaryjnie Necro Deathmort. Chłopaki już wcześniej zgłaszali swoją chęć udziału w festiwalu, ale zbyt późno dostarczyli materiał do Tomka. Tak czy siak udało im się zagościć we Wrocławiu i sprezentować nam naprawdę niecodzienne show. To była pokręcona mieszanka ambientu, dubu, doomu i breakcore'u, stopiona w jeden długi kawałek, co jakiś czas zaskakujący zmianami klimatu i tempa. Wszystko oczywiście w doomowych, powolnych dawkach. Na uwagę zasługują manipulacje wokalem. Kiedy słuchałem płyty nie miałem zielonego pojęcia, że słyszane wtedy dźwięki pochodzą z jamy ustnej. Coś niesamowitego. Najbardziej zaskakujący koncert (aczkolwiek tylko dla osób lubujących się w tego typu eksperymentach), zwłaszcza jeżeli chodzi o reakcję muzyków na gromkie brawa. Był to dla nich totalny szok, gdyż od razu z mrocznych i posępnych zmienili się w niepozornych chłopaczków, uradowanych samą możliwością pokazania swej twórczości szerszej grupie słuchaczy. Wzruszające hehe. Anglicy skończyli punktualnie, po nich zaś wkroczył zespół będący moją główną motywacją do przybycia na fest. Mowa oczywiście o Mouth of the Architect. Cóż mogę rzec? Miło być na koncercie, na którym znasz wszystkie kawałki. Szczególnie podobało mi się wykonanie Vivid Chaos z debiutanckiej płyty. W wersji live na wokal nałożono świetnie brzmiący pogłos, przez co kawałek był jeszcze bardziej srogi niż zwykle. Fajnie tez, że chłopakom udało się zagrać bardzo przekrojowy gig. Z każdego albumu dostaliśmy średnio po dwa kawałki, a z ostatniej epki wybrano ten najlepszy, otwierający krążek.

Wraz z wygasającymi, ostatnimi dźwiękami MOTA zakończyło się dla mnie Asymmetry. Nie żałuje żadnej spędzonej tam chwili. Było po prostu zajebiście, do czego w dużym stopniu przyczyniły się osoby, z którymi dzieliłem pokój w Europie. Pozdrowienia dla Karpacza, Kasi, Mirdaroha, Meta (za rok masz być na całym feście!) i Patryka! Wielkie dzięki za rozmowę chłopakom z Echoes Of Yul, Havocowi i Robertowi Chmielewskiemu. Nie można również zapomnieć o miejscowych - Macieju i Keeneshu - świetnie było poznać Was na żywo. Do zobaczenia na następnej odsłonie!

sobota, 17 kwietnia 2010

Altar of Plagues - Tides EP

W ostatnim czasie nazbierało się trochę zespołów z nurtu black metalowego, które z każdym dniem przyciągają swoją ciekawą formułą coraz większą rzeszę wymagających fanów metalu. Wypada tutaj wspomnieć o takich grupach jak Fen, Cobalt, Wolves in the Throne Room czy też Twilight, śmiało wykraczających poza stereotypowe ramy gatunku, mieszających różne stylistycznie zupy, od progresu - po shoegaze. Przy tej okazji chciałbym trochę ponarzekać na wspomnianych wyżej smakoszy dobrej muzyki. Bardzo często spotykam się z opiniami typu: "fajna muza jak na black, który na ogół mnie śmieszy za sprawą biegających po lesie usmarowanych kretynów" lub "BM to dla mnie nienastrojone gitary i bezsensowne jazgot". Hmm... no i w tym momencie zaczynają się dla mnie schody. Cóż bowiem sprawia, że osoby wyrażające tego typu poglądy nagle dostrzegają światełko nadziei dla gatunku w trakcie odsłuchu właśnie takiego Altar of Plagues? Czyżby determinowała to przypięta do zespołu niebywale modna ostatnio etykietka post-blacku? A może postać rzeczy zmienia intrygująca zawartość tekstowa, poruszająca się w sferze ekologicznej problematyki? Musicie zrozumieć jedno. Można nie jarać się widokiem miśków panda z toporami w dłoniach, ale ten specyficzny dla black metalu klimat trzeba po prostu lubić. Tym bardziej, iż nowa EPka Irlandczyków bez kompleksów czerpie z klasyki właśnie to co "najlepsze". Brzmienie na wydawnictwie bywa przybrudzone, niemal niedbałe. Wątpię jednak, aby miało to coś wspólnego z brakiem umiejętności producenckich. Jest to świadomy zabieg potęgujący wrażenie prymitywizmu, czegoś nieokiełznanego i niebezpiecznego - czającego się głęboko pod warstwą muzyki przez te całe 35 minut. Czasem można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z black metalowym Oceanic, chociażby za sprawą rozpaczliwie przedzierających się przez ścianę gitar wokali. Muzycy nie pozwalają jednak zbyt długo pozostawać przy takich rozważaniach i natychmiast sprowadzają całość na właściwe, blackowe tory. Poprzedni krążek - Altar - mimo podobnej wrażliwości, był znacznie bardziej ułożony. I chociaż mamy tutaj wszystko z czego znany jest kwartet (przestrzeń, zwolnienia), tak możecie być pewni, że odczujecie różnice. Przy odpowiednim klimacie i otwartości ta muzyka chwyta swymi kleszczami i nie pozwala się wyrwać. Lecz tylko pod jednym warunkiem, o którym wspomniałem wyżej.

Myspace

środa, 24 marca 2010

Year of No Light - Ausserwelt

Dzięki uprzejmości Tomka z Asymmetry, po raz kolejny mam okazję zrecenzować całkowicie świeży materiał promocyjny. Rangę tego wydarzenia podnosi fakt, iż tym razem padło na płytę osobliwą. Year of No light. Na ich nowego longplaya - który swego czasu zrobił niemałe zamieszanie w muzycznym światku drone - wyczekiwało liczne grono miłośników tego typu brzmień. Muzyka składająca się na Nord była świeża, kipiała energią, a co najważniejsze - skutecznie łączyła kilka stylistyk. Duszny klimat, trans oraz pojawiająca się notorycznie rock'n'rollowa furia sprawiały, że wielokrotnie i z niekłamaną przyjemnością sięgałem właśnie po tą pozycje. Dlatego też przepaść czasowa, dzieląca okres pomiędzy Nord a Ausserwelt powodowała u mnie pewien niepokój o jakość nowego albumu. To co usłyszałem rozwiało jednak moje obawy. Zanim jednak zdążycie wykonać potrójne salto radości i wyskok w kierunku sufitu powinniście wiedzieć, że jest to zgoła odmienne oblicze muzyki, do którego zdążyła nas przyzwyczaić frankońska grupa na swoim debiucie. Zwrot ten mogli przewidzieć jedynie bacznie śledzący twórczość YONL na łamach ukazujących się sporadycznie epek (niestety nie zaliczam się do tej grupy). Zmiany widoczne są już w samej strukturze utworów, stanowiących cztery rozbudowane, monolityczne konstrukcje dźwięków. Nie lada szok stanowiły już dla mnie pierwsze sekundy otwierającego płytę Persephone (Enna). Moim uszom objawiły się bowiem post-rockowe pasaże z prawdziwego zdarzenia. Te jednak zostały inteligentnie ubrane w brzmienie, którego nie powstydziłby się Aidan Baker w swojej Nadji. Wciąż mamy do czynienia z dźwiękami dusznymi i przytłaczającymi, ale gdzieś pod tą siarczystą, kipiącą dźwiękami fasadą spoczywa pewna nutka nadziei, jakiej nie uświadczyliśmy we wcześniejszych dokonaniach Francuzów. W tym eklektycznym krajobrazie znalazło się jeszcze miejsce na ambientowy chaos, nasuwający skojarzenia z Pyramids, jak i black-metalowe akcenty, o dziwo świetnie pasujące do całości. Podobnie udanym zabiegiem zdaje się być wyeliminowanie wokali. Niesie to jednak za sobą ryzyko zagubienia w złożoności materiału, który z większą łatwością mógłby zakotwiczyć w pamięci odbiorcy dzięki jakiemuś charakterystycznemu motywowi pochodzenia gardłowego. Nie powinno to jednak stanowić problemu dla osób słuchających albumu uważnie. A z tym niestety, w erze błyskawicznego pobierania muzyki z internetu bywa różnie. Innym, wartym odnotowania drobiazgiem jest perkusja (lub jak kto woli... perkusje). Rzeczywiście, dodatkowe stanowisko za garami czyni muzykę bardziej mocarną, szczególnie przy zestawieniu z Nord. Nie przesadzałbym jednak z gloryfikacją istnienia w procesie nagrywania dwóch pałkarzy, gdyż w całej tej zagęszczonej produkcji ich obecność nie jest do tego stopnia wyczuwalna. Można być jednak pewnym, że na żywo będzie się czym ekscytować. Szczególnie przy kawałku Persephone (Core) - podręcznikowym przykładzie na to, jak powinny wyglądać epickie, aczkolwiek pozbawione sztampy utwory. Ausserwelt to materiał odważny, nie odcinający kuponów od wcześniejszych pomysłów. Wymaga jednak większego skupienia oraz odpowiedniego klimatu, aniżeli debiut. Kolejna mocna pozycja w 2010 roku. Polecam.

Myspace

piątek, 19 marca 2010

Mouse On The Keys - An Anxious Object

Kiedy pierwszy raz odpaliłem płytę Mouse On The Keys moją naczelną myślą było: "Cholera! Dlaczego nie sprawdziłem ich wcześniej?". Japońskie trio zagrało 12 marca na deskach wrocławskiego Firleja, natomiast na długo przed tym wydarzeniem organizatorzy konkursu mocno promowali to wydarzenie na łamach last.fm. Niestety, ich próby okazały się chybione w starciu z moją ignorancją, zaś o wyborności zespołu dowiedziałem się niestety już po fakcie. A co sprawia, że MOTK jest według mnie tak dobre? To przede wszystkim wyczuwalna już od drugiego kawałka świeżość (Spectres De Mouse), której ostatnimi czasy brakuje nieco w post-rocku. Kwestią umowną jest jednak, czy tą muzykę można w ogóle ubrać w pocztową łatkę. Mamy bowiem do czynienia z pieczołowicie zmieszaną potrawą, której główne składniki to progresywny rock, jazz i math rock (pyszny kąsek w sam raz dla fanów Tortoise!). To, co uderzyło mnie najbardziej, to klarowna i jasna wizja, do której zmierzają nasi azjatyccy przyjaciele. Utwory nie są zbyt długie, ale za to po brzegi upchane w emocje i pomysły, jakich pozazdrościłby im niejeden zespół. Szczególną uwagę przykuwają gęste, przyjaźnie łaskoczące ucho instrumentalne struktury oraz pojawiające się z rzadka, ale jeśli już, to doskonałe i przeszywające brzmieniem partie basu (Double Bind). Mimo, że wyczuwalna jest w tym wszystkim misterna dbałość o rytmikę i zachowanie podziałów rytmicznych, to jednak w rzeczywistości mamy do czynienia z dźwiękami subtelnymi, delikatnymi (Seiren). Zasługa w tym perkusisty, umiejętnie dobierającego proporcje siłowe, doskonale wyczuwającego sposobny moment dla mocniejszego uderzenia (Unflexible Grids). Wyłaniające się co jakiś czas instrumenty dęte nienagannie przeplatają się z klawiszami - swoja drogą stanowiącymi oś kompozycyjną "myszek". Słuchając tego materiału nie mogę oprzeć się wrażeniu otaczającej mnie atmosfery ulicznego, nocnego zgiełku. Zespół bez cienia wątpliwości świetnie odnalazłby się w jakimś spowitym dymem papierosowym, jazzowym klubie, gdzieś w samym środku amerykańskiej metropolii. Co prawda zauważalna jest swoista aura japońskiego indywidualizmu oraz infantylności w ilościach fragmentarycznych, ale ma to swój nieodparty urok. Cóż mogę jeszcze rzec? Pozycja obowiązkowa dla miłośników technicznych, aczkolwiek nieprzekombinowanych, instrumentalnych dźwięków! Nie może mnie zabraknąć na następnym koncercie.



Myspace

niedziela, 14 marca 2010

Guantanamo Party Program - S/T

Guantanamo Party Program to kolejny polski zespół powstały na fali coraz bardziej cenionego w nadwiślańskim kraju post-metalu. Gatunku jeszcze nie do końca zdefiniowanego, gdyż mieszczącego w swej szufladce całą masę różniących się od siebie stylistycznie kapel. Dlatego już na wstępie warto zaznaczyć, że GPP reprezentują tę bardziej ekstremalną stronę neurotycznego nurtu. Co istotne, na recenzowanym przeze mnie materiale dość często pojawiają się spokojniejsze, dające chwilę odpoczynku dla zmysłów wstawki, aczkolwiek zawsze stanowią one preludium do kolejnego zamachu na uszy odbiorcy. Całości towarzyszy spora dawka adrenaliny i napięcia. Te dwa stany chyba idealnie definiują twórczość wrocławian, którym najwidoczniej przyświecał cel stworzenia namacalnej atmosfery zagrożenia, rozpaczy i strachu. Przypomina mi to trochę dokonania Amenra, aczkolwiek Polakom udało się wypracować swój własny, w moim odczuciu zdecydowanie surowszy styl. Skojarzenia z muzyką Belgów prowadzają się głównie do bezkompromisowego, pozbawionego szczególnych ozdobników grania. Przestrzenne gitary zastępowane są przez dramatyzm, tymczasem dudniący, zaczepny bas potęguje uczucie wszechogarniającego zniszczenia. Żaden z sześciu kawałków nie razi nadmierną długością, co zdecydowanie liczy się na plus. Materiał jest spójny i przemyślany, zaś poszczególne elementy nie pojawiają się w nim przypadkowo. Zauważalna jest tutaj konsekwencja w minimalistycznym budowaniu nastroju, gdzie jeden motyw wynika w sposób naturalny z drugiego. Kolejną nie lada gratką są wokalizy wykrzykiwane w języku polskim. Idealne rozwiązanie dla osób pragnących w pełni współdzielić emocje z twórcami tego niebanalnego, osadzonego mocno w post-hardcorowych rejonach krążka.

Chciałbym przy okazji niniejszego wpisu odnieść się do recenzji na łamach serwisu Musicnews. Jej autor uznał, iż "Guantanamo Party Program zaczyna się mniej więcej tam, gdzie u Isis najcięższe riffy przechodzą w melodyjne smucenie". Nic bardziej mylnego. Muzycznie GPP ma się do Aarona i Spółki, jak pięść do nosa. Prędzej pasowałyby w tym miejscu porównania do Cult of Luna, ale i tak są to dwa zupełnie różne światy. Tak więc ośmielę się zasugerować małą poprawkę: GPP zaczyna się tam, gdzie Amenra i Celeste kończą się już siły na dalszy, zmasowany atak gitar.

niedziela, 28 lutego 2010

Sun For Miles - wywiad

Dobra wiadomość dla fanów rodzimych, "pocztowych" brzmień! Po raz kolejny możemy się pochwalić świetnym zespołem. Sun For Miles, bo o nich tym razem mowa, to potężna, niepokojąca siła, która swoim ciężarem oraz neurotycznym nastrojem znakomicie uzupełnia i tak już ciekawe grono polskich grup zajmujących się postępowym metalem. Warto dodać, że ich pojawienie się było dla mnie totalną niespodzianką. O historii, inspiracjach oraz dalszych planach SFM miałem przyjemność pogadać z 1/2 duetu - Arturem Rumińskim.

Przyznaję się bez bicia, że o Waszym istnieniu dowiedziałem się stosunkowo niedawno. Zaczęło się od skromnej informacji na temat splitu z Echoes of Yul i Guantanamo Party Program. Potem odezwałeś się do mnie na maila i tak oto doszło do naszej rozmowy. Czy mógłbyś zatem przybliżyć mi dzieje Sun For Miles?

Zespół powstał latem 2009 roku. Od dawna miałem juz plan zrobienia takiej muzy, ale ciężko było mi znaleźć odpowiednich ludzi... SFM to tylko dwie osoby, ja i Łukasz Kalina, z którym byłem praktycznie w kontakcie wirtualnym od 2005, ale dopiero po prawie 4 latach udało nam się zgadać. Po zaledwie czterech 2-godzinnych próbach postanowiliśmy nagrać pierwsze demo.

A jak doszło do Waszej współpracy z EOY i GPP?

Parę ładnych lat temu poznałem Jonatana (były gitarzysta GPP), z którym jeździłem na koncerty. Po wyjedzie do USA kontakt trochę się urwał, ale po jakimś czasie dowiedziałem się, że gra właśnie w GPP. Skontaktowałem się z nim i spytałem, czy jest zainteresowany zrobieniem wspólnego splitu. Tak się złożyło, że akurat chłopaki mięli już w planie zrobienie materiału z EOY wiec wyszedł z tego 3 way split :]

Widać, że dobrze czujecie się w długich, monolitycznych kompozycjach. Z tego co zauważyłem, dźwięki przez Was serwowane to polska odpowiedź na instrumentalne dokonania Omega Massif i Pelican. Jakimi grupami się inspirujecie i dlaczego obraliście akurat taki kierunek?

Omega Massif i Pelican jak najbardziej! Do tego mogę dorzucić jeszcze YOB, ISIS, Neurosis, Hky, Jesu, Codeine, Sunn O))), Shora, Explosions in the sky, Torche, My Bloody Valentine i sporo innych z kręgu shoegaze, doom, sludge... Dlaczego obraliśmy taki kierunek? Wydaję mi się, że przez te wszystkie lata grania cały czas to w nas siedziało, a zatem było to zupełnie naturalne z naszej strony.

Sun For Miles to w moim odczuciu kawał mrocznej i depresyjnej muzyki. W życiu codziennym również jesteście tacy posępni?

Raczej nie. :] Ale ogólnie życie w NYC potrafi skopać dupę i przynajmniej dla mnie to miasto było wielką inspiracją.

Oprócz gitarowych, ciężkich kawałków flirtujecie również z ambientem. Czy w przyszłości planujecie więcej elektronicznych eksperymentów?

Dokładnie taki jest plan. Aktualnie zbieram różne stare graty, efekty i kombinuje z rozmaitymi dźwiękami. Uwielbiam rzeczy typu Nadja, Earth, Eluvium, MGR, Brian Eno... Na następnym materiale będzie z pewnością więcej rzeczy w takim klimacie, połączonych oczywiście z tym co teraz robimy.

Jak wygląda u Was proces komponowania?

Ogólnie numery powstają bardzo szybko, praktycznie w ciągu jednej próby. Tak przynajmniej wyglądało to do tej pory (zagraliśmy wspólnie ok. 10 prób :] ) Ja przynoszę gotowe riffy i pomysły, później zgrywamy to wszystko z bębnami i w sumie dopiero w studio powstaje cała reszta jak bas, drugie gitary, syntezatory itd.

Z tego co wiem pracujecie już nad pełnometrażowym wydawnictwem. Kiedy można się spodziewać nowych nagrań? Czy masz już jakieś wyobrażenie tego materiału?

Nowy materiał będzie pewnie gotowy dopiero pod koniec roku. Napewno będzie cięższy, wolniejszy i bardziej mroczny. ;)

Wspomniałeś, że spędziłeś trochę czasu w Stanach. Jak tego typu muzyka rozwija się na tamtejszym podwórku?

W Stanach ta muzyka chyba dobrze się przyjęła, cały czas powstają naprawdę ciekawe zespoły. Szczerze mówiąc to ciężko mi w tej chwili coś konkretnego wymienić. Jeżeli chodzi o Polskę i "post-metal", to chyba dopiero się rozkręcamy. Widać to np. po dużym zainteresowaniu Asymmetry Festival. Podoba mi się, że zespoły tworzące tą scenę w Polsce starają się wspierać nawzajem i grają wspólne trasy czy koncerty.

Tak się składa, że jesteś moim pierwszym rozmówcą w nowym roku. Jak oceniasz ten zeszły pod kątem wydawnictw muzycznych? Jakie albumy najbardziej przypadły Ci do gustu?

Rozwaliła mnie płyta Shrinebuilder. To chyba najlepsza rzecz jaką słyszałem w poprzednim roku. Przez długi okres słuchałem też nowych płyt Mastodon, Converge, Cave In, YOB, Pelican, Jesu...

A teraz zwróćmy się ku przyszłości. Planujecie już jakieś koncerty? Nie ukrywam, że możliwość obcowania z Waszą twórczością na żywo byłoby ciekawym doświadczeniem.

Kompletujemy aktualnie nowy skład do grania na żywo, więc myślę, że jesienią uda nam się w końcu ruszyć z koncertami.

Jestem niezmiernie rad z tego powodu. Dziękuję za tą miłą rozmowę!

Dzięki za zainteresowanie. Pozdrowienia dla zespołów tworzących tą scenę w Polsce: Echoes Of Yul, Guatanamo Party Program, Blindead, Tides From Nebula...

Myspace

wtorek, 5 stycznia 2010

Moja Adrenalina - Nietoleruje-Bije

Tym razem będzie dość nietypowo gdyż po raz pierwszy na łamach mojego bloga oceniam płytę - kolokwialnie mówiąc - "tak starą". 2004 rok z perspektywy czasu wydaję się cholernie odległy, od tamtej pory zespół trochę poleniuchował, a o ich dobrze przyjętym przez krytyków debiucie co niektórzy zdążyli już zapomnieć. Całe szczęście grupa znów przeszła do ataku, chłopaki pracują właśnie nad nową płytą, dostali się do drugiego etapu konkursu Asymmetry II i lada dzień ruszają w trasę po Polsce z nowojorskim trio Child Abuse. Czy może być zatem lepsza okazja, aby na nowo przysłuchać się "Nietoleruje-Bije"? Zawartość krążka to zaledwie 21 minut muzyki. Wbrew pozorom nie jest to jednak tak mało, gdyż materiał stworzony przez warszawiaków to solidna porcja intensywnego, połamanego ciężaru. Słychać tutaj echa Kobong, szczególnie za sprawą gitarowej surowości oraz technicznie wykalkulowanych riffów. Nie zapędzałbym się jednak w zbyt przesadnym zestawianiu ze sobą tych dwóch grup. Moja Adrenalina wypracowała dość charakterystyczny styl, w którym dużą rolę odgrywają idealnie wkomponowane w muzykę partie wokalne. Abstrakcyjne teksty Adama w rzeczywistości służą dopełnieniu jego gardłowego instrumentarium. Stanowią kolejną część muzycznej układanki, która ani trochę nie gryzie się z całością. Co tu dużo mówić? Po upływie tych kilku lat muzyka ta wcale się nie zestarzała. Na dodatek recenzowane dziełko daje dość szerokie pole do popisu wielbicielom szufladkowania muzyki. Jedni mogą dopatrywać się w twórczości adrenalinowców mathcoru (ale jak już to tego convergowego), z kolei inni usłyszą progresywny metal, hc lub awangardę. I jakby nie patrzeć każde wymienione tutaj skojarzenie ma rację bytu. Nie ma jednak mowy o sztampie i słabo trzymającej się kupy mieszance stylów. MA to kontrolowany, zgniatający czaszki chaos. Psikus sprawiony ludziom o wąskich horyzontach muzycznych. Cios wymierzony w przewidywalność i nudę. Czysta dawka adrenaliny wbitej prosto w serce!



Myspace

niedziela, 3 stycznia 2010

Echoes Of Yul w natarciu!

Wraz z początkiem nowego roku nadchodzą dobre wieści. Echoes Of Yul powoli kończą prace nad materiałem do splitu z Guantanamo Party Program i Sun For Miles. Dzięki uprzejmości muzyków z Opola miałem możliwość zapoznania się z wstępnymi wersjami czterech utworów, które znajdą się na ich kolejnym wydawnictwie. Nie chciałbym zbyt wiele zdradzać, ale mogę wszystkich zapewnić, iż kolejny raz mamy do czynienia z monolitycznymi dźwiękami na miarę Godflesh. Tak jak zapowiadano wcześniej EOY uraczyli nas większą ilością wokali. Sama muzyka, mimo iż nie jest już tak mroczna jak na debiucie, nie straciła nic ze swojej bezkompromisowości. Nadal jest intensywnie, a paleta wszelakich smaczków w postaci sampli czy też ambientowych wstawek z pewnością zaspokoi gusta każdego miłośnika eksperymentalnego metalu. Na uwagę zasługuje fakt, iż materiał ze splitu jest bardziej zwarty niż jego poprzednik. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że mamy tu do czynienia z czymś o wiele potężniejszym i budującym niż na debiucie. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak czekać na końcowy efekt w postaci fizycznej płyty. Powołując się na słowa artystów wyjdzie ona na światło dzienne w pierwszym kwartale 2010 roku.

Myspace