piątek, 19 marca 2010

Mouse On The Keys - An Anxious Object

Kiedy pierwszy raz odpaliłem płytę Mouse On The Keys moją naczelną myślą było: "Cholera! Dlaczego nie sprawdziłem ich wcześniej?". Japońskie trio zagrało 12 marca na deskach wrocławskiego Firleja, natomiast na długo przed tym wydarzeniem organizatorzy konkursu mocno promowali to wydarzenie na łamach last.fm. Niestety, ich próby okazały się chybione w starciu z moją ignorancją, zaś o wyborności zespołu dowiedziałem się niestety już po fakcie. A co sprawia, że MOTK jest według mnie tak dobre? To przede wszystkim wyczuwalna już od drugiego kawałka świeżość (Spectres De Mouse), której ostatnimi czasy brakuje nieco w post-rocku. Kwestią umowną jest jednak, czy tą muzykę można w ogóle ubrać w pocztową łatkę. Mamy bowiem do czynienia z pieczołowicie zmieszaną potrawą, której główne składniki to progresywny rock, jazz i math rock (pyszny kąsek w sam raz dla fanów Tortoise!). To, co uderzyło mnie najbardziej, to klarowna i jasna wizja, do której zmierzają nasi azjatyccy przyjaciele. Utwory nie są zbyt długie, ale za to po brzegi upchane w emocje i pomysły, jakich pozazdrościłby im niejeden zespół. Szczególną uwagę przykuwają gęste, przyjaźnie łaskoczące ucho instrumentalne struktury oraz pojawiające się z rzadka, ale jeśli już, to doskonałe i przeszywające brzmieniem partie basu (Double Bind). Mimo, że wyczuwalna jest w tym wszystkim misterna dbałość o rytmikę i zachowanie podziałów rytmicznych, to jednak w rzeczywistości mamy do czynienia z dźwiękami subtelnymi, delikatnymi (Seiren). Zasługa w tym perkusisty, umiejętnie dobierającego proporcje siłowe, doskonale wyczuwającego sposobny moment dla mocniejszego uderzenia (Unflexible Grids). Wyłaniające się co jakiś czas instrumenty dęte nienagannie przeplatają się z klawiszami - swoja drogą stanowiącymi oś kompozycyjną "myszek". Słuchając tego materiału nie mogę oprzeć się wrażeniu otaczającej mnie atmosfery ulicznego, nocnego zgiełku. Zespół bez cienia wątpliwości świetnie odnalazłby się w jakimś spowitym dymem papierosowym, jazzowym klubie, gdzieś w samym środku amerykańskiej metropolii. Co prawda zauważalna jest swoista aura japońskiego indywidualizmu oraz infantylności w ilościach fragmentarycznych, ale ma to swój nieodparty urok. Cóż mogę jeszcze rzec? Pozycja obowiązkowa dla miłośników technicznych, aczkolwiek nieprzekombinowanych, instrumentalnych dźwięków! Nie może mnie zabraknąć na następnym koncercie.



Myspace

1 komentarz:

  1. Od pierwszej do ostatniej sekundy słychać, że są z Japonii ^^

    OdpowiedzUsuń