Od mojego powrotu z Wrocławia minął już tydzień. Czas zatem najwyższy przerwać ciszę na blogu i skrobnąć kilka zdań na temat tej osobliwej imprezy. Nie będę owijać w bawełnę. Wiem, że teraz panuje moda na bycie malkontentem i krytykowanie wszystkiego dla samej zasady, ale tegoroczną edycję festiwalu uważam za naprawdę udaną. Mimo, iż nie byłem na każdym występie, a zmęczenie podróżą wprowadzało późnymi godzinami w stan uśpienia i dyskomfortu (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi), tak wszelkie inne aspekty, począwszy od klimatu miasta, a skończywszy na miłych, towarzyskich spotkaniach, czynią wypad na Asymmetry świetną przygodą.
Pokrótce zacznijmy od początku. Pociąg z Bydgoszczy do Wro - 7:59. Szybka integracja z przyszłymi współlokatorami, zarówno w trakcie podróży jak i w pubie przy dworcu. Warto wspomnieć, że przywitała nas upalna, wręcz duszna pogoda. Zaraz po rozłożeniu gratów w pokojach hostelowych, udaliśmy się do Społem po wszelkie niezbędne produkty spożywcze jak chleb, piwo, piwo i... piwo. Mogliśmy zaczynać imprezę.
Już na wstępie doszła do nas wieść, że Khuda nie wystąpi. Obowiązek rozpoczęcia pierwszego, objętego karnetem dnia spadł na duet Dark Castle. Ich koncert można uznać za udany, aczkolwiek nie zapadł mi on tak w pamięci jak wchodzący po nich Altar of Plagues, który dosłownie zmiótł mnie z ziemi. Wcześniej w miarę dokładnie obczaiłem dyskografię Irlandczyków tak, aby w trakcie gigu rozpoznawać poszczególne kawałki i przy okazji móc się przy nich pobujać, ale to co uświadczyłem na żywo z ich strony było dla mnie totalnym zaskoczeniem. Agresja, potężne brzmienie i intensywność wylewała się z każdej zagranej wtedy nuty. Mój zdecydowany faworyt. Następny był Secret Chiefs 3, śledzony tym razem na monitorze. Solidne dźwięki. W końcu przyszła pora na wyczekiwany przeze mnie (a także lwią część zebranych na feście) Year Of No Light. Mnóstwo osób zastanawiało się jak nowy materiał wypadnie na żywo. Każdemu zapadła w pamięci świetna płyta Nord z 2006 roku, z kolei nowe dziecko zespołu - Ausserwelt - stanowiło jeszcze dla co niektórych niezbadany teren. Tak samo do przewidzenia było, iż występ ten podzieli publikę. Dla mnie wypadli wyśmienicie. Cholernie ciężka i przeszywająca ciało muzyka. Drony wylewały się gęsto z głośników, a masywna, i monumentalna (tak! nie boję się użyć tego określenia) atmosfera pozamiatała w moim rankingu najlepszych tego dnia bandów. Na sam finał została Kylesa, przyciągająca największą liczbę przybyłych do Firleja. W tym momencie zakończył się dla mnie piątkowy wieczór. Wygrało zmęczenie.
Sobota zaczęła się nieźle. Wyspany i wypoczęty, wraz z moimi współlokatorami, pozwiedzałem miasto. Zaliczyliśmy wizytę w Muzeum Narodowym i nauczyliśmy się obsługi automatu do wydawania biletów komunikacji miejskiej. To był bardzo chilloutowy dzień, co dało się odczuć również w trakcie festu. Wtedy też przeważały elementy towarzyskie, wspólne rozmowy o muzyce (oczywiście przy browarze), spotkania ze znajomymi i kupa śmiechu. Siłą rzeczy odpuściłem sobie post-rockowy Kasan. Niemniej, w barze ładnie wybrzmiewała ich muzyka, a wizualizacje towarzyszące występowi były nawet niczego sobie. Chociaż jak zauważył mój kolega Maciej, nie mogło w nich zabraknąć oka, co tylko dorzuca kolejną cegiełkę do argumentu o przewidywalności gatunku. Na Time To Burn nie mogło mnie już zabraknąć. Ciekawostką było, iż podobnie jak ich rodacy z YONL post-hardcorowcy również wpisywali się w trend wąsatego Francuza. O ile zabawny zarost pod nosem mógł stawiać ich osoby w nieciekawym świetle, tak sama muza już nie była żartem. Grupa zdobyła u mnie dodatkowego plusa ostatnim kawałkiem, w którym basista popisał się swoim czystym głosem. Przy okazji odsyłam do jego pobocznego projektu Radius System, gdzie facet w pełni wykorzystuje talent wokalny. Występ Tesseract przemilcze, gdyż najzwyczajniej w świecie i z pełną premedytacją ich zignorowałem. I tutaj chyba tkwi sedno śladowej ilości krytyki z mojej strony, tak charakterystycznej dla dzisiejszych internetowych krzykaczy i marud. Omijałem po prostu to, co od samego początku mnie nie interesowało. Znów piwko, znów śmiechy, i tak aż do legendarnego Jesu. Szczerze przyznam, że na salę koncertową udawałem się z mieszanymi uczuciami. Lubię twórczość Broadricka, ale z naciskiem na Godflesh i Greymachine. Jesu był natomiast taką odskocznią, ciekawym projektem muzycznym, mimowolnie stawianym obok świetlanej przeszłości twórcy z Birmingham. Stan ten jednak uległ zmianie. Znalazłem emocjonalny klucz do tej muzyki i teraz o wiele lepiej ją przeżywam. Tym bardziej, że wciąż żywe są w mej pamięci znakomite wizualizacje, pogłębiające uczucie osamotnienia w jakimś dziwnym, stworzonym w umyśle Justina wszechświecie. Przy okazji chciałbym pozdrowić łażącego po całej sali, zdaje się hardcorowego-trv-fana Godflesh! Na koniec został smaczek w postaci ambientowego projektu Final, którym delektowali się już tylko najwytrwalsi. Są to niełatwe dźwięki, a po kilku godzinach łażenia po mieście na pewno już nie tak przyswajalne jak w domowym zaciszu.
Ostatni dzień. Niedziela. Pogoda zaczęła się już trochę psuć, a senna atmosfera poczynała wpełzać do wnętrza klubu. Z tego stanu odrętwienia próbowała wyrwać Moja Adrenalina i po części się im to udało. Koncert przyzwoity - pod sceną było żywo i wesoło. Brakowało jednak tego "czegoś", co pozwoliłoby im się wyróżnić na tle pozostałych grup. Sporo emocji budził występ wezwanego awaryjnie Necro Deathmort. Chłopaki już wcześniej zgłaszali swoją chęć udziału w festiwalu, ale zbyt późno dostarczyli materiał do Tomka. Tak czy siak udało im się zagościć we Wrocławiu i sprezentować nam naprawdę niecodzienne show. To była pokręcona mieszanka ambientu, dubu, doomu i breakcore'u, stopiona w jeden długi kawałek, co jakiś czas zaskakujący zmianami klimatu i tempa. Wszystko oczywiście w doomowych, powolnych dawkach. Na uwagę zasługują manipulacje wokalem. Kiedy słuchałem płyty nie miałem zielonego pojęcia, że słyszane wtedy dźwięki pochodzą z jamy ustnej. Coś niesamowitego. Najbardziej zaskakujący koncert (aczkolwiek tylko dla osób lubujących się w tego typu eksperymentach), zwłaszcza jeżeli chodzi o reakcję muzyków na gromkie brawa. Był to dla nich totalny szok, gdyż od razu z mrocznych i posępnych zmienili się w niepozornych chłopaczków, uradowanych samą możliwością pokazania swej twórczości szerszej grupie słuchaczy. Wzruszające hehe. Anglicy skończyli punktualnie, po nich zaś wkroczył zespół będący moją główną motywacją do przybycia na fest. Mowa oczywiście o Mouth of the Architect. Cóż mogę rzec? Miło być na koncercie, na którym znasz wszystkie kawałki. Szczególnie podobało mi się wykonanie Vivid Chaos z debiutanckiej płyty. W wersji live na wokal nałożono świetnie brzmiący pogłos, przez co kawałek był jeszcze bardziej srogi niż zwykle. Fajnie tez, że chłopakom udało się zagrać bardzo przekrojowy gig. Z każdego albumu dostaliśmy średnio po dwa kawałki, a z ostatniej epki wybrano ten najlepszy, otwierający krążek.
Wraz z wygasającymi, ostatnimi dźwiękami MOTA zakończyło się dla mnie Asymmetry. Nie żałuje żadnej spędzonej tam chwili. Było po prostu zajebiście, do czego w dużym stopniu przyczyniły się osoby, z którymi dzieliłem pokój w Europie. Pozdrowienia dla Karpacza, Kasi, Mirdaroha, Meta (za rok masz być na całym feście!) i Patryka! Wielkie dzięki za rozmowę chłopakom z Echoes Of Yul, Havocowi i Robertowi Chmielewskiemu. Nie można również zapomnieć o miejscowych - Macieju i Keeneshu - świetnie było poznać Was na żywo. Do zobaczenia na następnej odsłonie!
fajnie się czyta takie wspomnienia. ja niestety nie mogłam zagościć w tym roku, ale niesamowicie zazdroszczę!
OdpowiedzUsuń(PS. miło posłuchać pozytywnych komentarzy pod adresem Jesu, sama też byłam ciekawa jak wypadnie, czytałam wiele recenzji i niezwykle rzadko zdarzały się słowa uznania)
Wiadomo... Justin trochę fałszował, ale to miało swój urok hehe
OdpowiedzUsuń