Dzięki uprzejmości Tomka z Asymmetry, po raz kolejny mam okazję zrecenzować całkowicie świeży materiał promocyjny. Rangę tego wydarzenia podnosi fakt, iż tym razem padło na płytę osobliwą. Year of No light. Na ich nowego longplaya - który swego czasu zrobił niemałe zamieszanie w muzycznym światku drone - wyczekiwało liczne grono miłośników tego typu brzmień. Muzyka składająca się na Nord była świeża, kipiała energią, a co najważniejsze - skutecznie łączyła kilka stylistyk. Duszny klimat, trans oraz pojawiająca się notorycznie rock'n'rollowa furia sprawiały, że wielokrotnie i z niekłamaną przyjemnością sięgałem właśnie po tą pozycje. Dlatego też przepaść czasowa, dzieląca okres pomiędzy Nord a Ausserwelt powodowała u mnie pewien niepokój o jakość nowego albumu. To co usłyszałem rozwiało jednak moje obawy. Zanim jednak zdążycie wykonać potrójne salto radości i wyskok w kierunku sufitu powinniście wiedzieć, że jest to zgoła odmienne oblicze muzyki, do którego zdążyła nas przyzwyczaić frankońska grupa na swoim debiucie. Zwrot ten mogli przewidzieć jedynie bacznie śledzący twórczość YONL na łamach ukazujących się sporadycznie epek (niestety nie zaliczam się do tej grupy). Zmiany widoczne są już w samej strukturze utworów, stanowiących cztery rozbudowane, monolityczne konstrukcje dźwięków. Nie lada szok stanowiły już dla mnie pierwsze sekundy otwierającego płytę Persephone (Enna). Moim uszom objawiły się bowiem post-rockowe pasaże z prawdziwego zdarzenia. Te jednak zostały inteligentnie ubrane w brzmienie, którego nie powstydziłby się Aidan Baker w swojej Nadji. Wciąż mamy do czynienia z dźwiękami dusznymi i przytłaczającymi, ale gdzieś pod tą siarczystą, kipiącą dźwiękami fasadą spoczywa pewna nutka nadziei, jakiej nie uświadczyliśmy we wcześniejszych dokonaniach Francuzów. W tym eklektycznym krajobrazie znalazło się jeszcze miejsce na ambientowy chaos, nasuwający skojarzenia z Pyramids, jak i black-metalowe akcenty, o dziwo świetnie pasujące do całości. Podobnie udanym zabiegiem zdaje się być wyeliminowanie wokali. Niesie to jednak za sobą ryzyko zagubienia w złożoności materiału, który z większą łatwością mógłby zakotwiczyć w pamięci odbiorcy dzięki jakiemuś charakterystycznemu motywowi pochodzenia gardłowego. Nie powinno to jednak stanowić problemu dla osób słuchających albumu uważnie. A z tym niestety, w erze błyskawicznego pobierania muzyki z internetu bywa różnie. Innym, wartym odnotowania drobiazgiem jest perkusja (lub jak kto woli... perkusje). Rzeczywiście, dodatkowe stanowisko za garami czyni muzykę bardziej mocarną, szczególnie przy zestawieniu z Nord. Nie przesadzałbym jednak z gloryfikacją istnienia w procesie nagrywania dwóch pałkarzy, gdyż w całej tej zagęszczonej produkcji ich obecność nie jest do tego stopnia wyczuwalna. Można być jednak pewnym, że na żywo będzie się czym ekscytować. Szczególnie przy kawałku Persephone (Core) - podręcznikowym przykładzie na to, jak powinny wyglądać epickie, aczkolwiek pozbawione sztampy utwory. Ausserwelt to materiał odważny, nie odcinający kuponów od wcześniejszych pomysłów. Wymaga jednak większego skupienia oraz odpowiedniego klimatu, aniżeli debiut. Kolejna mocna pozycja w 2010 roku. Polecam.Myspace
Kiedy pierwszy raz odpaliłem płytę Mouse On The Keys moją naczelną myślą było: "Cholera! Dlaczego nie sprawdziłem ich wcześniej?". Japońskie trio zagrało 12 marca na deskach wrocławskiego Firleja, natomiast na długo przed tym wydarzeniem organizatorzy konkursu mocno promowali to wydarzenie na łamach last.fm. Niestety, ich próby okazały się chybione w starciu z moją ignorancją, zaś o wyborności zespołu dowiedziałem się niestety już po fakcie. A co sprawia, że MOTK jest według mnie tak dobre? To przede wszystkim wyczuwalna już od drugiego kawałka świeżość (Spectres De Mouse), której ostatnimi czasy brakuje nieco w post-rocku. Kwestią umowną jest jednak, czy tą muzykę można w ogóle ubrać w pocztową łatkę. Mamy bowiem do czynienia z pieczołowicie zmieszaną potrawą, której główne składniki to progresywny rock, jazz i math rock (pyszny kąsek w sam raz dla fanów Tortoise!). To, co uderzyło mnie najbardziej, to klarowna i jasna wizja, do której zmierzają nasi azjatyccy przyjaciele. Utwory nie są zbyt długie, ale za to po brzegi upchane w emocje i pomysły, jakich pozazdrościłby im niejeden zespół. Szczególną uwagę przykuwają gęste, przyjaźnie łaskoczące ucho instrumentalne struktury oraz pojawiające się z rzadka, ale jeśli już, to doskonałe i przeszywające brzmieniem partie basu (Double Bind). Mimo, że wyczuwalna jest w tym wszystkim misterna dbałość o rytmikę i zachowanie podziałów rytmicznych, to jednak w rzeczywistości mamy do czynienia z dźwiękami subtelnymi, delikatnymi (Seiren). Zasługa w tym perkusisty, umiejętnie dobierającego proporcje siłowe, doskonale wyczuwającego sposobny moment dla mocniejszego uderzenia (Unflexible Grids). Wyłaniające się co jakiś czas instrumenty dęte nienagannie przeplatają się z klawiszami - swoja drogą stanowiącymi oś kompozycyjną "myszek". Słuchając tego materiału nie mogę oprzeć się wrażeniu otaczającej mnie atmosfery ulicznego, nocnego zgiełku. Zespół bez cienia wątpliwości świetnie odnalazłby się w jakimś spowitym dymem papierosowym, jazzowym klubie, gdzieś w samym środku amerykańskiej metropolii. Co prawda zauważalna jest swoista aura japońskiego indywidualizmu oraz infantylności w ilościach fragmentarycznych, ale ma to swój nieodparty urok. Cóż mogę jeszcze rzec? Pozycja obowiązkowa dla miłośników technicznych, aczkolwiek nieprzekombinowanych, instrumentalnych dźwięków! Nie może mnie zabraknąć na następnym koncercie. Myspace
Guantanamo Party Program to kolejny polski zespół powstały na fali coraz bardziej cenionego w nadwiślańskim kraju post-metalu. Gatunku jeszcze nie do końca zdefiniowanego, gdyż mieszczącego w swej szufladce całą masę różniących się od siebie stylistycznie kapel. Dlatego już na wstępie warto zaznaczyć, że GPP reprezentują tę bardziej ekstremalną stronę neurotycznego nurtu. Co istotne, na recenzowanym przeze mnie materiale dość często pojawiają się spokojniejsze, dające chwilę odpoczynku dla zmysłów wstawki, aczkolwiek zawsze stanowią one preludium do kolejnego zamachu na uszy odbiorcy. Całości towarzyszy spora dawka adrenaliny i napięcia. Te dwa stany chyba idealnie definiują twórczość wrocławian, którym najwidoczniej przyświecał cel stworzenia namacalnej atmosfery zagrożenia, rozpaczy i strachu. Przypomina mi to trochę dokonania Amenra, aczkolwiek Polakom udało się wypracować swój własny, w moim odczuciu zdecydowanie surowszy styl. Skojarzenia z muzyką Belgów prowadzają się głównie do bezkompromisowego, pozbawionego szczególnych ozdobników grania. Przestrzenne gitary zastępowane są przez dramatyzm, tymczasem dudniący, zaczepny bas potęguje uczucie wszechogarniającego zniszczenia. Żaden z sześciu kawałków nie razi nadmierną długością, co zdecydowanie liczy się na plus. Materiał jest spójny i przemyślany, zaś poszczególne elementy nie pojawiają się w nim przypadkowo. Zauważalna jest tutaj konsekwencja w minimalistycznym budowaniu nastroju, gdzie jeden motyw wynika w sposób naturalny z drugiego. Kolejną nie lada gratką są wokalizy wykrzykiwane w języku polskim. Idealne rozwiązanie dla osób pragnących w pełni współdzielić emocje z twórcami tego niebanalnego, osadzonego mocno w post-hardcorowych rejonach krążka. Chciałbym przy okazji niniejszego wpisu odnieść się do recenzji na łamach serwisu Musicnews. Jej autor uznał, iż "Guantanamo Party Program zaczyna się mniej więcej tam, gdzie u Isis najcięższe riffy przechodzą w melodyjne smucenie". Nic bardziej mylnego. Muzycznie GPP ma się do Aarona i Spółki, jak pięść do nosa. Prędzej pasowałyby w tym miejscu porównania do Cult of Luna, ale i tak są to dwa zupełnie różne światy. Tak więc ośmielę się zasugerować małą poprawkę: GPP zaczyna się tam, gdzie Amenra i Celeste kończą się już siły na dalszy, zmasowany atak gitar.