Długa przerwa w prowadzeniu bloga doprowadziła do tego, że straciłem nawyk regularnego pisania. I chyba najlepszym sposobem, by wyrobić go w sobie na nowo jest wyskrobanie recenzji jakiegoś świetnego albumu, o którym dobre słowa same będą cisnęły się na klawiaturę. A za taki majstersztyk zdecydowanie można uznać Naphtaline EZ3kiela. Bo czyż o jakości płyty nie świadczy fakt, że po czterech miesiącach ciągłego odtwarzania nadal słucha się jej tak samo dobrze, jak za pierwszym razem? Magia tego krążka tkwi w różnorodności stylistycznej, która w przypadku tego typu muzyki często przekracza granicę dobrego smaku. Awangarda prezentowana w twórczości Francuzów jest zwarta i przemyślana, a świadomość jasno określonego stylu wybrzmiewa niemal z każdej nuty. Najciekawsze jednak jest to, że przy pierwszym kontakcie z tym zespołem miałem naprawdę ciężki orzech do zgryzienia. Pierwszym pytaniem pojawiającym się w mojej głowie było: co to za gatunek? Trzeba przyznać, że w czasach, gdy każdy projekt musi wpisywać się w jasno określony, wyrazisty nurt ciągnący za sobą rzeszę fanów siedzących w pewnej mini-subkulturze, takie wynalazki jak recenzowany przeze mnie krążek nie są niczym innym, jak buntem wobec takich tendencji. Na Naphtaline przewijają się echa folku, neoklasyki i post-rocka (pomijając już zupełnie kwestię dubowej przeszłości zespołu), a całość zdobi teatralna atmosfera. Sprowadzenie albumu do tych trzech kategorii byłoby jednak krzywdzące dla kunsztu omawianego materiału. Jest to muzyka bogata w instrumentalne smaczki, których wyłapanie wymaga kilku - niekoniecznie wnikliwych - odsłuchań. Dźwięki EZ3kiela to czysta przyjemność, nie stojąca jednak nawet o kilometr od banału i tandety. Niezły wyczyn jeżeli weźmie się pod lupę chociażby kawałek At the day, gdzie groteskowe, niemal pstrokate dźwięki przeplatają się z bajkowym wokalem. Podobnie ma się rzecz z zamykającym album Mon plus beau cachemar. Baśniowość i melancholia wyważone są idealnie. I nawet jeśli nie udało mi się Was zachęcić do przesłuchania tej płyty, to warto rzucić okiem na sam utwór Derrière l'écran. To diament zdobiący całość, a jego piękno z pewnością przekona nawet najbardziej opornych.
Kilka dni temu na łamach najpopularniejszego obecnie serwisu społecznościowego zarzekałem się, że jeszcze w tym tygodniu przywrócę do życia długo nieaktualizowanego bloga. W momencie kiedy pisze te słowa mamy niedzielny wieczór, kilka godzin do upłynięcia doby - czas zatem najwyższy spełnić obietnicę i wzbudzić strach w innych blogerach, którzy dawno już spisali Neuromuzę na straty. :)
Czym zatem katowałem swój nerw słuchu przez okres nieobecności? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Zawsze zależało mi na różnorodności stylistycznej mojej listy odtwarzania, ale to co wylewało się ostatnio z głośników śmiało można uznać za objaw muzycznej schizofrenii. Tylko jeden gatunek dominował w tej zupie dźwięków, a był nim ambient. Cóż urzekającego jest w muzyce, która swoim minimalizmem i niezbyt zawrotnym tempem akcji równie dobrze może służyć jako podkład do snu, albo w najlepszym wypadku nauki? Dla mnie już te czynniki stanowią zaletę, ale osoby żyjące w ciągłym biegu lub stresie dnia codziennego nie mają czasu na wychwytywanie każdego drobnego detalu w muzie. W tym celu postanowiłem stworzyć małą listę - moim zdaniem - najbardziej godnych polecenia ambientowych motywów. Być może przekonam nią ewentualnych niedowiarków lub podsycę pasję od dawna siedzących w tych klimatach słuchaczy.
Jest to klasyczny przykład numeru o zabarwieniu soundtrackowym. Piękny utwór w wykonaniu Stars of the Lid zmusza do wykazania się niewielką cierpliwością. Jeżeli dostatecznie się skupimy i pozwolimy ponieść dźwiękom, dokładnie w trzeciej minucie następuje moment zwrotny - muzyka nabiera rozmachu. Atmosfera zimnej, pozbawionej żywej duszy planety podniesiona zostaje do rangi czegoś mistycznego. Niemała w tym zasługa znakomicie stopniowanego napięcia oraz podbicia partii skrzypiec ciepłym basem. Fragment ten puszczony dostatecznie głośno robi niesamowite wrażenie. Po tym motywie następuje "smutne" rozwinięcie utworu, na które składają się nostalgiczne skrzypce, delikatna elektronika i wspomniana wcześniej filmowa narracja.
Z pewnością w twórczości Heliosa można doszukać się lepszych przykładów "czystego" ambientu, ale ten kawałek zasługuje na uwagę przynajmniej z trzech powodów: ma świetny klimat, odpowiedni moment zwrotny i... jest najzwyczajniej w świecie piękny. Również tutaj spieszę z pomocą zabieganym - czekajcie do 2 minuty i 39 sekundy. Wtedy właśnie wyłoni się urzekający motyw z pianinem, wspomaganym przez przewijające się wcześniej delikatne wstawki gitary akustycznej i towarzyszące jej "drewniane" sample. Nastrój tego numeru dobrze oddaje okładka albumu, z którego pochodzi. To tak jakby całe światło zachodzącego Słońca próbowano zamknąć w dźwiękach. I tak jest właściwie w każdym kawałku z albumu "Unleft" - polecam!
Ostatnim ciekawym projektem na dziś jest The Caretaker. Jeżeli zastanawiacie się jaka muzyka leci w zaświatach, to nie mogliście trafić lepiej. Dozorca zabierze Was w dwudziestolecie międzywojenne, do zadymionych knajp wypełnionych gwarem rozmów i szaleństwem kabaretu. Kiedy indziej staniecie w samym środku otchłani, gdzie odległe śpiewy niczym z rozpadającej się, zdartej płyty gramofonowej odbijać się będą w otaczającej Was przestrzeni (^"Friends Past Re-united"). W tych nutach czuć niemal kurz przeszłości...
To by było na tyle z mojej strony. Mam nadzieję, że wspomniani wyżej artyści na stałe zagoszczą w Waszej płytotece. Warto czasem odciąć się od otaczającej nas szarej rzeczywistości lub po prostu podumać nad życiem przy tego typu dźwiękach. Bądź co bądź wydają mi się do tego celu stworzone.